czwartek, 23 października 2014

29. Crazy Stupid Love

"Szanowny Panie Boże! 
Na imię mi Oskar, mam dziesięć lat, podpaliłem psa, kota, mieszkanie (zdaje się nawet, że upiekłem złote rybki) i to jest pierwszy list, który do Ciebie wysyłam." - Eric-Emmanuel Schmitt "Oskar i Pani Róża" 

Wciąż ten sam dzień.

Nigdy nie podejrzewałabym, że zacznę pomagać charytatywnie. Nigdy nie byłam zbyt dobra ani miła, aby to czynić. Lecz wystarczy tylko garstka przyjaciół, pozytywne nastawienie, a już znajdujesz się w szpitalu z chorymi dziećmi.
Zakupy z Rydel były przemiłe. Dziewczyna ględziła cały czas o jakimś chłopaku, którego poznała w sklepie przez swoją niezdarność, była rozmarzona, kompletnie w drugim świecie. Jak on miał na imię? Beth? Barney? Bernie? Nie wiem. Ale miło było patrzeć na kogo, kto jest w podobnym stanie emocjonalnym, co ja. Byłam zdecydowanie zbyt dobra dla Rossa (koniecznie muszę te dobro przelać na innych ludzi, a nie na mojego chłopaka!), ale nie mogę bez niego żyć. Może to brzmi jak kiczowata, daleka od prawdy, nierzeczywista historyjka, z której, w kompletnym poważaniu, można stworzyć najbardziej kiczowaty scenariusz na kolejne romansidło, ale właśnie w takim gównie tkwiłam ja. I było mi z tym dobrze.
A potem, kiedy temat nowego znajomego blondynki się skończył zaczęła mówić o tym, że idzie dziś do szpitala, aby zapisać się na jakiś wolontariat, chcąc pomagać dzieciom. W gruncie rzeczy nie pociągało mnie to, ale nie chciałam spędzić samotnego wieczoru w domu (znając moją rodzinę, nikt jeszcze nie wrócił), a Ross był potrzebny Stormie w domu. A gdy kupiłam sobie przecudną małą czarną, która idealnie opinała moje kształty, odłożyłyśmy zakupy w moim domu i już znalazłyśmy się w tym szpitalu.
Szczerze?
Nie czułam się tu dobrze. Stałam przed drzwiami do biura szefowej tego szpitala, wciąż błądziłam wzrokiem po pomieszczeniu i czułam na sobie oczy mnóstwa dzieci, jakbym była tu diabłem i chciała ukraść ich młode duszyczki. Nie jestem wspaniałym człowiekiem, nic na to nie poradzę.
A jednak jakimś sposobem wylądowałam w tym biurze i podpisywałam papiery co do wolontariatu. Co we mnie wstąpiło?
- Jeszcze tutaj podpis - usłyszałam gruby, surowy głos otyłej kobiety siedzącej po drugiej stronie biurka - wiecie, co się z tym wiąże? Te dzieci są chore, niektóre nieuleczalnie - mówiła bezdusznie, ale szczerze - nie radzę się z nimi wiązać.
Wtedy przypomniały mi się słowa z książki "Mały Książę. "Decyzja oswojenia niesie ze sobą ryzyko łez". To tak idealnie opisywało całą tę sytuację.
Wyszłyśmy z Rydel z biura i blondynka rozejrzała się po pomieszczeniu. Przed nami przebiegła grupka dzieci. Jeden chłopiec był poparzony, skóra była cała czerwona. Za nim biegła inna dziewczynka, ciągnąc go za koniec bluzki. Nie posiadała ani jednego włosa na głowie. Nowotwór.
Dalej za nimi biegła kolejna dwójka, jedna dziewczynka była okropnie niska, a drugi chłopiec strasznie chudy, zmarszczona skóra opinała jego kości.
- Rozejrzyj się trochę - zaproponowała blondynka - ja też spróbuję. A może właśnie tu znajdziesz swoją bratnią duszę?
Uśmiechnęłam się lekko i przełknęłam nerwowo ślinę.
- Najpierw pójdę to toalety. Wiesz, gdzie to jest?
- Do końca korytarza prosto, a potem w prawo. Łatwo trafisz - przyjaciółka podbiegła do mnie radośnie i cmoknęła mnie w policzek - widzimy się na dziedzińcu za pół godziny, okej?
Pokiwałam głową i poszłam w kierunku toalet. Podążałam za wskazówkami Delly, próbując na nikogo nie wpaść, bo naprawdę dużo dzieci bawiło się teraz, a ja nie chciałam być sprawczynią jakiejś katastrofy z powodu chęci opróżnienia mojego pęcherza.
Za zakrętem było o wiele ciszej i spokojniej, ale za to echem odbijał się czyjś śpiew. Dziewczęcy, czysty śpiew. Momentalnie zapomniałam o tym, gdzie miałam iść i zaczęłam podążać w stronę, gdzie znajdowało się źródło tego głosu.
Podeszłam do lekko uchylonych drzwi do jednego z pokoi. Biel biła po oczach, ale w tym całym świetle mogłam zobaczyć krótkowłosą malutką blondynkę. Dziewczynka leżała na łóżku trzymając w ręku notatnik i kilka kredek oraz nuciła sobie pod nosem. Była bardzo drobna, tonęła w bieli pościeli i ledwo można było ją zobaczyć.
Zapukałam cicho w drzwi dając znać o swojej obecności, a potem weszłam do pokoju. Dziecko spojrzało na mnie najpierw zdziwione, a potem jej wzrok zmienił się w pobłażliwy, a na jej twarz wypłynął szczery, szeroki uśmiech. Odłożyła notatnik na bok i spojrzała na mnie uważnie, lustrując mój wygląd.
Odchrząknęłam cicho i też starałam się uśmiechnąć.
- Hmm... cześć, jestem Laura - zrobiłam ostatnie kroki i przysiadłam się na brzegu łóżka dziewczynki.
- Danielle - powiedziała radośnie i dotknęła zimnymi palcami mojej ręki - jesteś tu nowa? Nigdy wcześniej cię tu nie widziałam.
- Tak. Dopiero co się zapisałam na wolontariat - w tej chwili poczułam się trochę dziecinnie mówiąc o swoich przeżyciach dziecku.
- Mieszka tu wiele wspaniałych dzieci. Na pewno kogoś znajdziesz - powiedziała lekko, a potem obejrzała się na ścianę za moimi plecami - razem ze mną mieszkają tutaj jeszcze Alex i Carly.
- Czemu nie bawisz się z innymi? - spytałam ostrożnie i wypatrywałam drastycznych zmian nastrojów nowo poznanej. Nic takiego.
- Nie mam dziś siły - wzruszyła ramionami - dzieci chore na białaczkę tracą szybko siły.
Kiedy ja trawiłam jej słowa ona znowu zaczęła nucić melodię pod nosem. Białaczka.
Było to dla mnie nowe przeżycie. Jak byłam małym dzieckiem i nasza rodzina była jeszcze pełna oglądałam mnóstwo seriali kryminalnych i medycznych. Dorośli nigdy nie potrafili się pogodzić ze śmiercią, płakali, obrażali się na cały świat, nie chcieli zostawiać najbliższych. Danielle była tego kompletnym przeciwieństwem.
- A gdzie twoi rodzice?
- Poszli wypić kawę. Są niedaleko razem z moim kuzynem Drake'm. Nie musisz udawać, że jest ci mnie żal. Pogodziłam się już z tym, że długo już nie pożyję.
- Co? Danielle, nie gadaj głupot - w tym momencie cisnął mi się na usta najbardziej oklepany tekst na świecie, cudem powstrzymałam się, aby nie powiedzieć trzech bezsensownych słów "wszystko będzie dobrze".
- Nie musisz mnie okłamywać, Lauro. Wiem mnóstwo już o tym. W ogóle nie rozumiem, co wy, dorośli z tym wszystkim macie. Rodzice reagują tak samo. Wciąż wierzą w cuda, uważają, że wyzdrowieję, płaczą po każdej nieudanej operacji. Może zamiast mnie oszukiwać chcesz mi pomóc dokończyć malować psa?
Blondynka była zaskakująca. Wzięła do ręki swój notatnik i odwróciła na drugą stronę, gdzie rysował się już szkic małego beagle'a.
Westchnęłam cicho i wzięłam do ręki brązową kredkę, zaczynając kolorować łatę na jego grzbiecie.
Danielle znowu się uśmiechnęła i dotknęła mojego ramienia.
- Nie smuć się. Wszyscy bliscy odchodzą. Niektórzy wcześniej, inni później. Taka jest postać rzeczy.

~*~

- Wszystko w porządku?
Nie, Ross, nic nie jest w porządku.
- Tak.
Na przekór moich myśli musiałam kłamać. Dobrze, że blondyn nie widział mojej mimiki twarzy, bo domyśliłby się od razu, że coś jest nie tak.
- Słyszałem, że byłaś dziś z Delly w szpitalu.
Och, słońce, naprawdę musiałeś zaczynać ten temat? To właśnie jest głównym wirusem moich myśli, a ja nigdzie nie mogłam znaleźć antywirusa. Komputerowe terminy.
- Tak, byłam - odparłam krótko - rozejrzałyśmy się trochę i wróciłyśmy do domu - w sumie, nie skłamałam. Nie byłyśmy tam jakoś szczególnie długo.
Będąc w towarzystwie małej Danielle zaczęłam się czuć nieco pewniej i zaczęłyśmy żartować oraz rozmawiać. Jak na swój wiek była bardzo mądra. Przy niej straciłam rachubę czasu, a gdy po pół godzinie Rydel odnalazła mnie w tym pokoju, obok dziewczynki wróciłam na ziemię i przypomniało mi się, że chciałam do toalety. Wychodząc, słyszałam jeszcze cichy szept dziewczynki "przyjdziesz jutro, prawda?". Nie przemyślałam tego, ale widząc jej słodkie oczy i znając jej historię kiwnęłam tylko twierdząco głową i zniknęłam za drzwiami. Naprawdę zaczęłam ją lubić, co było moją absolutną zgubą.
- Poznałaś kogoś?
Zachichotałam.
- W jakim sensie? Bo wiesz, widziałam kilku przystojnych wolontariuszy.
Okręciłam się wokół własnej osi, patrząc na swoje odbicie w lustrze w nowo kupionej sukience i czekałam na wybuch zazdrości Rossa. Za trzy, dwa, jeden...
- Słucham?!
- Oj, daj spokój - wyszłam zza drzwi i zrobiłam kilka kroków w jego stronę - poznałam dziewczynkę, idę do niej jutro. Chcesz ją poznać?
Miał szeroko otwarte usta, ale kiwnął twierdząco głową.
- A dobrze w tym wyglądam?
Opamiętał się i parsknął.
- Jesteś cholerną diablicą zesłaną na ziemię na moją zgubę.
Uśmiechnęłam się złośliwie i podbiegłam do niego, wieszając mu się na szyi. Pocałowałam go lekko w usta i złapałam za rękę.
- Nikt mi tego jeszcze nie powiedział. Aż tak źle? - spytałam, udając smutną.
Przełknął nerwowo ślinę, przewrócił teatralnie oczami i za wszelką cenę starał się na mnie nie patrzeć. Złapałam jego policzki między dłonie i znowu go pocałowałam, teraz nieco pewniej. Ross złapał mnie za talię i zatraciliśmy się w tym, co robiliśmy, aż usłyszałam dźwięk zbijanego przedmiotu. Oderwałam się od niego i z rumianymi policzkami spoglądałam na Vanessę, która zbierała z ziemi kawałki rozbitego szkła. Nie było to takie intymne, jak by mogło się wydawać, ale nigdy nie lubiłam, jak ktoś mnie na tym przyłapywał. Wtedy wyglądałam okropnie, jak burak.
- Hmm... no wiecie, nie będę wam przeszkadzać, przepraszam - była tak samo zmieszana jak ja. Rodzinne geny.
- Nie, spokojnie. Dzieci jeszcze nie planujemy - powiedział Ross, jako jedyny rozbawiony w tym pomieszczeniu.
Ha-ha, na żarty mu się zebrało. Walnęłam go lekko w ramię i podeszłam do siostry, pomagając jej sprzątać.
- Coś się stało?
Pokręciła głową.
- Nic, po prostu umówiłam się z Rikerem, że pomogę mu ogarnąć jeden temat. Chciałam, abyś pomogła mi wybrać ubrania, bo nie wiem, jak się ubrać, bo... no wiesz - spojrzała na nic nierozumiejącego blondyna stojącego za moimi plecami. Jej policzki były takie jak moje. Poważnie. A to nie lada wyzwanie.
- Jasne. Skarbie, usiądź w miejscu i nic nie dotykaj - zastrzegłam Lyncha z sarkazmem - jeszcze byś coś mi zniszczył.
Zrobił naburmuszoną minę i założył ramię na ramię, ale posłusznie usiadł na łóżku. Złapałam siostrzyczkę za rękę i wyprowadziłam z pokoju.
- Nie możemy powiedzieć Rossowi, no wiesz... że podoba ci się Riker? - wyszeptałam.
Pokręciła przecząco głową i weszła do swojego pokoju.
- Chyba bym się spaliła ze wstydu - wyznała - przepraszam, że wciągnęłam cię w moje popaprane życie miłosne.
- Do którego należę, słoniu - uśmiechnęłam się lekko - daj spokój, nie ma sprawy. Przecież jesteśmy prawie jak siostry.
Prawie, to słowo klucz. Rozstałyśmy się na bardzo długo, straciłyśmy nasze kontakty, ja byłam obrażona na cały świat, ona zajmowała się swoją karierą na drugim końcu świata i nie utrzymałyśmy swoich relacji. Nie zachowujemy się jeszcze jak siostry. Jeszcze.
Szatynka wyraźnie posmutniała i zarzuciła swoje czarne, falowane włosy na plecy podchodząc do szafy.
- Jasne. Wiesz, myślałam nad zieloną sukienką w groszki a czerwoną z paskiem w talii. Poza tym, świetna sukienka - powiedziała, a ja podziękowałam jej skinieniem głowy - sama ją kupiłaś?
- Nie. Rydel pomagała mi wybierać.
Nie wiem czemu, ale cieszyło mnie zmieszanie i smutek Van. Jestem chorą masochistką, która rani wszystkich dookoła, ale sprawia mi to przyjemność. Powinni mnie spalić.
Ale potem poczułam się głupio i przytuliłam siostrę.
- Po prostu potrzebowałam kobiecej rady - co raz bardziej się pogrążałam, mówiłam głupotę za głupotą.
W tej chwili miałam ochotę strzelić się w ten głupi, pusty łeb.
- A ja to nie jestem kobietą? - spytała rozdrażniona, zakładając ręce na biodra.
- Ja... przepraszam, to nie miało tak zabrzmieć - odpowiedziałam szczerze - po prostu chciałam cię jakoś pocieszyć... no wiesz...
Westchnęła cicho.
- Nie mam do ciebie żalu. To ja zaprzepaściłam nasze relacje. A Rydel zawsze była, kiedy mnie nie było.
Miałam ochotę zaprzeczyć, powiedzieć, że to nieprawda, to tylko moja wina, ale skłamałabym. To była wina nas dwóch.
- Nie bierz wszystkiego na siebie - powiedziałam cicho, a potem podeszłam do szafy dziewczyny i wyjęłam z niej czarną spódnicę do połowy uda i szarawy podkoszulek z inicjałami Davida Bowie - ubierz to. Pożyczałam to od ciebie, bo zostawiłaś to w domu, ale nigdy to nie wyglądało na mnie tak dobrze jak na tobie.
Uśmiechnęła się promiennie i odebrała ode mnie ubrania.
- Dziękuję, jesteś wspaniała - pocałowała mnie w policzek i radosnym krokiem zniknęła za drzwiami łazienki, gdzie było już słychać szum puszczanej wody z prysznica. Kąpiel w środku dnia? Takie rzeczy tylko z Van.
Podeszłam jeszcze do łóżka siostry i wzięłam zdjęcie stojące na szafce obok niego. Padłam ciężko na brzeg i zaczęłam się wpatrywać w radosne miny nas obu. Kochałam te zdjęcie, stało u mnie na półce. Tęskniłam za tamtymi czasami.
Ale teraz nic już nie było takie jak wcześniej. I tego musiałyśmy się trzymać.

~*~

*Rydel*

Wpatrywałam się tępo w ekran mojego telefonu. Wciąż przed oczami przelatywały cyferki w moim telefonie, ale nie wiedziałam, czy mam to zrobić. Zadzwonić czy nie? A może lepiej zostawić tę sprawę? Poznaliśmy się dopiero dzisiaj. To byłoby nachalne i niezdrowe.
Ale wciąż coś mnie ciągnęło do tego, aby wcisnąć zieloną słuchawkę i znowu usłyszeć jego głos. Jestem kompletną idiotką. Boże, jeszcze zaraz wyniknie, że się w nim zakochałam? Będę jak jakaś psychiczna fanka, która będzie go śledzić jego każdy krok? Miałam ochotę to wszystko zostawić, zapakować się jak naleśnik w kołdrze i zasnąć, zostawiając moje przemyślenia na później. Ale nie mogłam tego odwlekać.
Zaraz, zaraz. Od kiedy moje palce żyją własnym życiem? O cholera.
Wypuściłam powietrze z płuc, które przez jakiś czas przetrzymywałam i przyłożyłam telefon do ucha, gdzie mogłam już usłyszeć zaniepokojony głos Bruce'a.
- Cześć - powiedziałam cicho, pewnie nawet mnie nie usłyszał.
- Witaj, Rydel - usłyszałam - wszystko tam w porządku?
- Tak, tak - spojrzałam na plakat Katy Perry wiszący na mojej ścianie i przełknęłam ślinę - a jak u ciebie? Z nogą, rzecz jasna.
Usłyszałam jego cichy śmiech.
- Wszystko w porządku. Bolała mnie, ale jak już dojechałem do domu, to ani śladu po bólu, jaki mi wyrządziłaś wózkiem. Co ja ci takiego zrobiłem? - był rozbawiony, kompletnie przeciwnie co do mnie. Byłam spięta i nie miałam pojęcia, co powiedzieć, aby było dobrze.
- No nie wiem. Może włazłeś pod nogi? - spytałam z sarkazmem i całe zdenerwowanie miarowo ze mnie uciekało, a był to bardzo powolny proces.
- Och, ja? - spytał, chichocząc - to nieprawda. To panna Rydel wjechała mi na nogę i zrobiła coś, co nie jest godne wytłumaczenia.
Zawtórowałam mu i położyłam się na łóżku. Na mojej twarzy wciąż rysował się uśmiech. Zaraz chyba zdrętwieją mi policzki.
- Tak, pan Bruce chyba ma coś nie tak z głową, żeby pannę Rydel o takie rzeczy oskarżać.
Po chwili oboje wybuchnęliśmy śmiechem. To było naprawdę miłe - śmiał się ze mną, a nie ze mnie. To była bardzo zasadnicza różnica decydująca o przyszłości naszej znajomości. Bracia wciąż się ze mnie śmieją, ale z nimi skończyć nie mogę, to moja rodzina. Nieuleczalna głupota chyba przechodzi z pokolenia na pokolenie, zostawiając przy normalności jedną osobę. Gdyby ktoś nie zrozumiał, chodzi o mnie.
- A tak na serio, okej?
- Mhm - wymruczał - słuchaj, Rydel. Tak się zastanawiałem... Czy nie chciałabyś wyjść ze mną na kawę czy coś?
Ledwo się powstrzymałam, aby nie wrzeszczeć w niebo głosy ze swojej radości, ale wyszłabym wtedy na wariatkę. Nie mogłam też brzmieć dziwnie ani odpowiedzieć za szybko.
- Hmm... niech pomyślę i sprawdzę w moim notatniku spotkań. Bo wiesz, jestem tak popularna, że znajomi biją do mnie drzwiami i oknami błagając o spotkanie. Taka jestem rozchwytywana - zażartowałam, ale słysząc ciszę po drugiej stronie musiałam się uspokoić - no jasne. Tylko żartowałam. To kiedy i o której?
- Może... dziś o szóstej przy Starbucks'u? No wiesz, jeżeli moja dziewczyna pozwoli.
Schodzimy na takie docinki? Mi to pasuje, jestem w tym dobra.
- Wcale nie śmieszne. Jasne, będę.
- Tamto też nie było śmieszne.
- Było, było - gdyby był przede mną, a nie po drugiej stronie słuchawki to wystawiłabym do niego język, jak mała, pięcioletnia dziewczynka.
Tak na marginesie, spotkałam dziś taką. Już jutro wychodzi ze szpitala, wyleczyli ją z jakichś problemów z dopływem krwi i w ogóle. Opowiadała mi, jak jej skóra miała niebieskawy kolor. To było miłe, dzieci są takie ufne.
- Do zobaczenia, Rydel.
- Do miłego - mruknęłam i jako pierwsza się rozłączyłam.
Zachowywałam się jak jakaś najarana nastolatka. Chyba naćpałam się żelkami. To wszystko przez moich braci.
I czułam się tak, jakby ktoś spryskał mi twarz klejem. Nie mogłam przestać się uśmiechać. I teraz naprawdę zrozumiałam, że zachowuję się jak nastolatka, ale... szczerze? Nie przeszkadzało mi to.

~*~

*Christina*

- Och nie, Josh, tak się boję - zawołałam z sarkazmem i schowałam się za ozdobnym strachem na wróble czekając na ruch chłopaka.
Szczerze? Gdybym gustowała w kupce słomy pewnie bym wyszła za mąż za tego stracha. Obsługa się postarała o ładne udekorowanie.
- Chris? Daj spokój, i tak będziesz niebieska. Albo zielona.
Zagryzłam dolną wargę i starałam się być jak najciszej. Sprawdziłam w kieszeni mój zapas naboi, czyli balonów napełnionych farbą. Paintball jest fajny.
Zrobiłam kilka kroków, co było moim błędem, bo nastąpiłam na jakąś gałązkę i dałam znać o swoim miejscu pobytu. No świetnie.
Piszcząc zupełnie jak dziewczyna, którą oczywiście byłam zaczęłam uciekać od bruneta, a jednocześnie rzucałam w niego swoimi balonami. Kurczowo trzymałam w swojej dłoni pistolet, aby nie wyleciał mi z ręki, bo straciłabym kolejne sekundy, a mogłam to przypłacić to swoją jak na razie niezaprzeczoną czystością. A chciałam zobaczyć minę Josha na koniec, kiedy to będzie całe podsumowanie, on we wszystkich kolorach tęczy, a ja bez ani jednej plamki. Proste? No jasne, że tak.
- Jesteś szybka, ale nie wystarczająco szybko, aby ode mnie uciec.
- Jakbyś nie zauważył, drogi kuzynie, to ty jesteś brudny, nie ja.
- Niedługo to się zmieni.
Spojrzałam na czasomierz i uśmiechnęłam się pod nosem.
- Nie sądzę. Godzina minęła.
W tej chwili zadzwonił jakiś dzwonek, a my musieliśmy wyjść z pomieszczenia. Zdjęłam z siebie biały kombinezon i rzuciłam go na pozostałą stertę, a potem nałożyłam swoje buty i wyszłam na zewnątrz. Znajdowaliśmy się na skraju jakiejś plaży, więc daleko do morza nie było. Dla Josha to dobrze, bo nie sądzę, aby chciał gonić po całym mieście jak pomalowany jednorożec. Jeszcze tylko brakuje mu jakiegoś serduszka na tyłku. Ohyda, i tak bym tego nie zobaczyła. Idiotyzm.
Czekałam na swojego kuzyna na zewnątrz. Przed oczami latały mi półnagie dziewczyny w bikini, rozmawiały, śmiały się. Było naprawdę gorąco jak na listopadowy dzień. Tęskniłam za Laurą i Olivią. Ostatnimi czasy stałyśmy się we trzy takimi egoistkami, które dzwonią do siebie, gdy tylko czegoś potrzebują. Laura jest zajęta Rossem, co nie jest złe, bo w końcu jest szczęśliwa. Liv omawia szczegóły swojego spotkania z Leo, które odbywa się codziennie. Czułam się jak piąte koło u wozu, jako jedyna nie miałam chłopaka.
- W końcu jesteś - uśmiechnęłam się.
- Tak. Muszę przyznać, jesteś w tym dobra. Nawet, jeśli grasz w tym swoim zespoliku.
- To nie jakiś tam zespolik, tylko mój zespół, w którym grałam ze znajomymi.
- Grałaś?
Uśmiechnęłam się smutno.
- Grałam. Nie mamy czasu i po co robić prób.
- Rodzice ci na to pozwolili?
Prychnęłam.
- Nawet nic o tym nie wiedzą. Przesiadują całymi dniami gdzieś tak z klientami, których nazywają przyjaciółmi, co jest mi nawet na rękę. Żadnych kłótni, nie demoralizują Patricka.
Zachichotał.
- Demoralizują?
- Nie sądzę, żeby kilkuletni chłopiec chciałby już być biznesmenem. On ma dzieciństwo.
Ceniłam sobie Josha. Nawet jako mój kuzyn, siostrzeniec mojej matki krytykował moich rodziców i współczuł nam.
Kiedy tylko skończę pełnoletność to jadę do sądu i odbieram im Patricka. Nie pozwolę, aby dalej niszczyli mu życie. Odbiorę go im, nawet jeśli to niezgodne z prawem, aby siostra wychowywała młodszego brata.
- Szczerze? Współczuję wam.
- Ja też nam współczuję - wyznałam i spojrzałam na zbliżające się ku zachodowi słońce - ale niedługo już będzie lepiej. Tylko lepiej.

*************************************************

Witam!
Jak tam rozdział? Bo ja nie potrafię go ocenić.
Nie mam siły, aby się tu rozpisywać. Proszę tylko o komentarze od Was, moi kochani czytelnicy. Aby było Was jak najwięcej.
Kocham Was!



piątek, 10 października 2014

28. Stay With Me

Łatwiej powiedzieć "nie" na początku niż na końcu -Leonardo da Vinci.


7 listopad

poniedziałek 


Nie chciałam się ruszać z łóżka. Chciałam tu przeleżeć całe życie, zapomnieć o wszystkim albo wtopić się, jak to w różnych dziwnych horrorach bywa. Niestety, w moim życiu wszystko musi być na przekór tego, co chcę, aby się działo. I dobrze wiedziałam, że mama nie odpuści mi, kiedy po raz kolejny zawagaruje. Ciężko jest mieć matkę dyrektorkę.
Wstałam więc, niechętnie, ale wstałam. Przy okazji pokaleczyłam sobie stopy niepozbieranym szkłem po rozbitej lampie. Faktycznie muszę chyba nikogo nie obchodzić, skoro na pewno usłyszeli hałas, a nikt się nie pojawił. Ja nawet nie pamiętam, żebym zasnęła.
Nie miałam siły na nic. Chociaż był ten plus, że było niewiele po szóstej rano i mogłam spokojnie się odprężyć, na przykład w wannie. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wybrałam z szafy czarny strój (naprawdę, wszystko było czarne!) i poszłam do łazienki. Nalałam sobie pełną wannę parującej wody i wlałam tam wszystkie detergenty. Weszłam i syknęłam cicho, gdy moja stopa dotknęła gorącej wody. Po chwili było tylko lepiej.
Po prawie godzinnej kąpieli wyszłam w końcu z wanny, dokładnie się wytarłam i ubrałam. Wilgotne włosy wysuszyłam i związałam w wysokiego kucyka, i zaczęłam malować oczy na czarno. Chciałam, żeby wiedział, że mnie nie zniszczył, nigdy. Co z tego, że to nieprawda? On ma tak myśleć.
No i się udało. Wyglądałam jak jakaś śmierć, tylko kosy mi brakowało. Nie chciałam, żeby ludzie uważali mnie za wariatkę albo się mnie obawiali, po prostu kocham ten kolor i tyle.
Gotowa zeszłam na dół. Kuchnia była pusta, na lodówce wisiała karteczka, że mama pojechała już do pracy, a Vanessa... gdzieś tam. W sumie, niech jedzie. Paul też gdzieś zniknął. Czyli tylko Abby może mi dziś potowarzyszyć i liczyć na mnie, że cokolwiek dziś zje.
Śmieszne jest to, że nawet nie muszę jej wołać. Wystarczy, że podniosę jej metalową miskę, a ta od razu zbiega ze swoim cielskiem na dół. Co ona, jakiś agent FBI?
- Cześć, ślicznotko - uśmiechnęłam się szczerze do suczki i poklepałam ją lekko po grzbiecie - no, głodna litwo, poczekaj sekundkę - powiedziałam radośnie, kiedy zaczęła trącić moją rękę zimnym nosem.
Nasypałam jej całą miskę karmy i postawiłam na miejsce. Nalałam też do drugiej miski wody, a potem umyłam ręce i zaczęłam się zastanawiać, co zjeść. Albo czy w ogóle mam ochotę coś zjeść i nie zwrócić. W końcu zdecydowałam się tylko na jabłko. Z owocem w ręce skierowałam się w stronę drzwi wyjściowych, aby na chwilę wyjść na werandę. Uwielbiałam rześkie, poranne powietrze. Podniosłam z ziemi, jak codziennie, nową gazetę, nawet nie wiem po co mama nadal je zamawia, skoro i tak ich nikt nie czyta; i wtedy coś zobaczyłam na końcu schodów. Niepewnie zeszłam na dół i zobaczyłam ogromny bukiet bratków. Podniosłam kwiaty i powąchałam - to były moje ulubione kwiaty. Ciekawe, kto je przysłał? Ten ktoś musi mnie znać i to dobrze. Już się w sumie domyślałam, kto to. Wystająca karteczka tylko potwierdziła moje przekonanie "Wybacz mi, proszę". Westchnęłam cicho i wróciłam do domu, zatrzaskując drzwi. Wstawiłam kwiaty do wazonu, były zbyt piękne, aby je wyrzucać. Wtedy spojrzałam na zegarek. Cholera, było dziesięć minut do lekcji!
Wzięłam swoją torbę i klucze, a potem wybiegłam znowu z domu, wypuściłam psa do ogrodu i zamknęłam drzwi na klucz. Z garażu wypakowałam swój stary, dawno nieużywany rower i znalazłam jakąś blokadę. No cóż, Olivia będzie musiała pogodzić się z faktem, że dziś pójdzie sama do szkoły. Już pewnie to zrobiła.
Jechałam chyba najszybciej w całym swoim krótkim życiu. Nie zdziwiłabym się, gdyby za rogiem walnęła mnie jakaś ciężarówka, ale teraz ważniejsze było nie spóźnić się - przez Rossa zmarnowałam już cały limit cierpliwości matki i innych nauczycieli. A biologica nie należy do najsympatyczniejszych kobiet.
Przed szkołą, cała zdyszana, zsiadłam z roweru i przypięłam go do bramki. Biegiem weszłam do szkoły i odetchnęłam z ulgą widząc, że pani Knight dopiero schodzi z góry. Jej szpilki nie umożliwiają na szybsze manewry, więc mam jeszcze dużo czasu. Szybko wbiegłam do sali, nim zdążyła wyjść zza zakrętu prowadzącego do pomieszczenia. Wzrok wszystkich był wbity we mnie - normalność. Nie miałam nic do powiedzenia, bo taka ludzka natura - po co przejmować się swoim życiem, skoro można cudzym?
W kilka sekund w moim wnętrzu kłębiło się uczucie złości na Olivię oraz niechęci do Ross'a. Przyjaciółka postanowiła mnie wystawić i zamienili się z Rossem miejscami - teraz blondynka siedziała koło Dove, a blondyn w ławce, na jej miejscu. Już miałam budować w myślach jakiś plan, jak zabijam swoją najlepszą przyjaciółkę, a potem morduję mojego chłopaka, ale przerwała mi kobieta wchodząca do sali. Z całej siły trzasnęła drzwiami, aby zwrócić na nas swoją uwagę, a ja, chcąc czy nie chcąc, musiałam usiąść koło Lynch'a. Przewróciłam teatralnie oczami i usiadłam na swoim miejscu, wcześniej wyciągając książkę i piórnik, a torbę zrzucając na ziemię. Zaczął się wykład powtórkowy o DNA. Nie słuchałam jej, wciąż myślałam czymś innym. Ross musiał wszystko powiedzieć Holt, a ta dobroduszna dla wszystkich istota chciała mu pomóc.
- Wiem, że jesteś zła - usłyszałam szept.
Zacisnęłam mocno oczy.
- Nic nie wiesz - parsknęłam cicho - daj spokój.
- Chcesz robić awanturę o to do końca życia?
- Jeśli będzie trzeba - nawet na niego nie patrzyłam - skoro tak ciężko było ci to powiedzieć, to co będzie, jak zrobisz coś gorszego?
Usłyszałam, jak zachłysnął się powietrzem.
- Uważasz, że mógłbym cię zdradzić? Daj spokój, Laura. Nie zrobiłbym ci tego - spojrzał na chwilę na tablicę - kwas azotowy i reszta kwasu fosforowego, pani Knight - podał odpowiedź na pytanie, którego nawet nie słyszałam.
Automatycznie otworzyłam oczy i spojrzałam na starą maniaczkę kotów - patrzyła na nas wściekła, ale nie mogła dużo zrobić, skoro nie udało jej się złapać Ross'a na "złym uczynku".
- Przepraszam cię - znowu usłyszałam - jest szansa, że ci to wynagrodzę?
Przegryzłam dolną wargę.
- Jasne, że jest.
Uśmiechnął się lekko, kiedy w końcu na niego spojrzałam.
- Więc, zabieram cię dziś w dwa miejsca.
- Jeszcze się nie zgodziłam - przerwałam mu, ale byłam podekscytowana kolejną randką z nim.
W moim brzuchu kłębiło się stado motyli i chciałam się uderzyć w twarz za to, że tak na mnie działa, że nawet moja złość do niego znika w jednej sekundzie, a nawet i krócej.
- Pierwsze będzie świetne, dobrze będziemy się bawić - zignorował moją uwagę - a w drugim będzie romantycznie. Zgadasz się?
Spojrzałam na niego z przymrużonych powiek.
- Uważasz, że jeśli przyślesz mi bukiet kwiatów i przeprosisz, to wszystko będzie w porządku? Jedno przepraszam nie wystarczy, aby wszystko było fajnie. Spróbuj wbić kilka gwoździ w ścianę, a potem je wyjmij. Będą dziury. Pomyśl, że taki gwóźdź wbiłeś w moje serce.
- Przecież się staram - westchnął - chcę, żebyś to zapomniała, ale ty zawsze wszystko utrudniasz.
- Ciekawe - odparłam z sarkazmem - już taka jestem. Nikt ci nie kazał się ze mną wiązać. Kto w ogóle powiedział, że związki są łatwe?
Zacisnął ręce w pięści tuż przy końcu blatu. Jego knykcie pobielały.
- Porozmawiamy o tym po lekcji.
- Jeżeli uda ci się mnie złapać - powiedziałam wyzywająco.
- Masz zamiar uciekać? Chcesz zachowywać się jak dziecko?
- To nie ja uciekam od problemów w tym związku - parsknęłam, tym razem już zbyt głośno.
Uwaga wszystkich w klasie była zwrócona ku nam.
- Och, przepraszam, że nie jestem dorosły - Ross też już nie kontrolował głośności swego głosu - bo Laurze podobają się tylko dorośli, poważni mężczyźni!
- To nie prawda! - wstałam, głośno odsuwając krzesło. Nawet stojąc byłam niewiele wyższa od niego, gdy siedział - bawiłam się z tobą bardzo długo, wiesz?! Znam twoich braci i to powinno mi wystarczyć, żeby uważać cię za dość odpowiedzialnego! Ale oczywiście tylko ja stwarzam problemy! Przecież to tylko błahostki! Nie ma się nigdy czym martwić! Kogo to obchodzi, że zmarnowałeś czternaście lat naszej przyjaźni dla zwykłych idiotów pozbawionych jakichkolwiek uczuć, zostawiając mnie na ponad cztery lata! - teraz i on wstał, chcąc się wtrącić, ale mu na to nie pozwoliłam - nie praw mi morałów o tym, że stwarzam problemy, bo one zawsze są! Między nami one są zawsze, nie potrafimy ich pokonać! Nie potrafimy pójść na kompromis, jak inni ludzie w innych związkach, tylko wiecznie się kłócimy, bo się strasznie różnimy i...
I w tej chwili zrozumiałam już stwierdzenie, że pocałunek wymyślili mężczyźni, aby uciszyć kobiety. Ross nie pozwolił mi się od niego odciągnąć, kiedy zamknął moje nadgarstki w swoich dłoniach. Po chwili mnie już też przestało obchodzić, że oglądają nas ci wszyscy ludzie, na pewno zaraz będziemy mieli kłopoty, powinnam być na niego piekielnie wściekła i upierać się, aby go odepchnąć - o nie. Ja po prostu zaczęłam oddawać wszystkie pocałunki, po kolei. Spodziewałam się wszystkiego - że zaczną zaraz wszyscy krzyczeć, śmiać się z nas, biologica na nas nawrzeszczy i wyśle do dyrektora albo wpisze uwagę, że zachowujemy się jakbyśmy grali w komedii romantycznej (w sumie, całe moje życie i związek z Lynch'ami to jedna wielka komedia!), ale na pewno nie tego, że wszyscy zaczną nam bić brawo, a kobieta będzie wycierała łzy płynące po jej twarzy.
Na pewno nie było już mowy o kontynuowaniu dalej lekcji ani o tym, że usiądę po tym wszystkim z nim w ławce i zacznę myśleć o biologii. Zamiast tego, gdy oderwaliśmy się już od siebie po prostu wybiegłam z klasy. Potrzebowałam chwili samotności, ale wiedziałam, że gdy będę stała na korytarzu zaraz Christie, Olivia albo Ross znajdą mnie i mój plan spłonie na panewce. Biegłam więc prosto przed siebie, torba obijała mi boki, bolało mnie wszystko, a zwłaszcza rozdarte serce i musiałam się po prostu schować. Nie pomyślałabym, że to będzie sala woźnych, ale nie było innego wyboru. Zsunęłam się po zamkniętych drzwiach i zaczęłam niekontrolowanie płakać. Wszystko było takie trudne, a on tego nie ułatwiał. Walnęłam mocno otwartą dłonią w ścianę i zaczęłam krzyczeć - tusz spływał mi po policzkach, a na moich rękach zostawały czarne plamy symbolizujące moje jeszcze niedawno idealnie pomalowane oczy.
Nie spodziewałam się, że chłopak znajdzie mnie tak szybko. Wszedł do środka i zamknął drzwi na klucz, siadając koło mnie. Szlag, czemu ja nie zamknęłam tych drzwi?
- Możemy pogadać?
- O czym chcesz pogadać? O tym, jak już tego wszystkiego mam dość? Że czasami czuję się nikomu niepotrzebna i chcę się zabić? Pociąć się nie jest trudno, w domu znajduje się mnóstwo żyletek albo nawet noży.
Westchnął głęboko i starł swoją ręką moje łzy. Jego gorący dotyk mnie poparzył, więc się od niego odsunęłam. To było niekontrolowane.
- Jesteś mi potrzebna. Jesteś najlepszym, co mnie w życiu spotkało - nie zraził się, wręcz przeciwnie, znowu się do mnie przysunął - Laura, proszę cię. Nie chciałem cię nigdy skrzywdzić, wybacz mi - jego głos brzmiał bardzo smutno, drżał, ale nie wiedziałam, czy mu wierzyć, zawsze był świetnym aktorem - uwierz mi. Czemu ci tak trudno uwierzyć w swoją wartość? Jesteś nam wszystkim potrzebna. Mamie, Vanessie, Paulowi, mojej całej rodzinie, twoim przyjaciołom. Mi.
Znowu łzy popłynęły z moich oczu. Usiadłam blondynowi na kolanach i mocno wtuliłam się w jego klatkę piersiową, która miarowo podnosiła się i upadała, a serce biło strasznie szybko. Objął mnie swoimi silnymi ramionami i całował wciąż w czoło, we włosy, gdzie tylko dosięgał, wciąż powtarzając jak bardzo mnie kocha.
- Ja też cię kocham - wymamrotałam wciąż w niego wtulona. Oderwałam się od niego i spojrzałam na jego koszulkę - przepraszam.
- Nic się nie stało. Odpierze się. Więc wszystko pomiędzy nami w porządku? Znowu jesteśmy razem, bez kłótni?
Pokiwałam lekko głową.
- Ale musisz mi obiecać, że już wszystko będziesz mi mówił.
- Obiecuję. W sumie nie mam innego wyboru. Opowiedziałem wszystko wczoraj Rydel, była na mnie potwornie wściekła i dała mi jakąś kartkę do podpisu. Okazało się, że mam cię przeprosić i obiecać nigdy nie skrzywdzić albo ona skrzywdzi mnie. Widząc jej wczorajszą minę wolę tego nie zmarnować, poza tym twoje uczucia są najważniejsze.
Zachichotałam.
- Wrócimy już dziś do domu? - spytałam cicho.
Pokiwał głową.
- Dla ciebie wszystko, kochanie - pogłaskał mnie po włosach - mogą mnie nawet wywalić ze szkoły dla ciebie.
- Porozmawiam o tym z mamą - nie potrafiłam mówić głośniej, miałam okropną chrypkę - przepraszam cię, Ross.
- Ja ciebie bardziej, Laur - pocałował mnie czule - ale ty za to obiecaj, że już nigdy nie spróbujesz się skrzywdzić, już zawsze przy mnie zostaniesz i zawsze będziesz mi wierzyć.
- Obiecuję - wyszeptałam.
Może i byłoby to bardziej romantyczne, gdybyśmy byli w ogrodzie pełnym róż. Albo na jakimś pikniku. A zamiast tego kisimy się w kącie woźnego.
Ugh, life is brutal.
- Jesteś taka piękna - wyszeptał - chodźmy już, proszę - złapał mnie za dłoń i wyprowadził ze szkoły. Nie obchodził go mój okropny wygląd, nie wstydził się mnie. Tak bardzo go kocham.
- Więc... ślub nadal aktualny?
- Jasne - uśmiechnął się szeroko - gdybyś mi nie wybaczyła, w ogóle bym tam nie poszedł i byśmy zrobili przykrość Jessice.
Pamiętałam Jessy. Często w młodości przyjeżdżała do Lynch'ów. Pamiętam, że zawsze ganiałam ją i Rydel, chcąc być taka sama jak one. Kochałam je i często się z nimi bawiłam. Jessica jest w wieku mojej starszej przyjaciółki, ale różnica wieku nigdy nie robiła nam różnicy. Tak dawno jej nie widziałam. W sumie od końca szkoły podstawowej.
- Ślub i wesele są za tydzień, w sobotę - oznajmił - jesteś pewna, że w końcu znajdziesz tę idealną sukienkę?
- Jestem pewna - kiwnęłam głową - albo ty mi pomożesz.
- Raczej Rydel. Ona się bardziej zna na modzie, poza tym wolę umrzeć na miejscu z zachwytu na twój widok, a nie przed przebieralnią w sklepie z damskimi ubraniami. Nie chcę myśleć, jak zareagowałaby ekspedientka.
- Ukradłaby mi cię i nie wypuściła już nigdy ze swego łóżka - zażartowałam - mogłaby już mi pomóc?
Wyciągnął z kieszeni telefon i spojrzał na godzinę.
- Jasne. Powinna już być w domu.
Kto by pomyślał, że przez tę godzinę tak wiele się zdarzy?

~*~

*Rydel*

Kiedy wychodziłam z domu nie pomyślałam, że mogę sobie nie dać rady z zakupami. A szykowało się ich naprawdę dużo. Ell miał być ze mną,  ale ostatni raz widziałam go pół godziny temu przy automacie. Kłócił się z jakimś rozpieszczonym chłopcem o to, kto jest lepszy w jakąś głupią grę. 
Pchałam ciężki wózek tym razem w stronę działu z słodyczami. Rocky by mnie chyba zjadł, gdybym nie kupiła mu ulubionej paczki żelków. Wrzuciłam kilka paczek słodyczy do koszyka i zaczęłam myśleć o Rossie i Laurze. Marano jest moją najlepszą przyjaciółką, z jej starszą siostrą mam trochę gorszy kontakt, bo Vanessy długo nie było. Zależy mi na jej szczęściu; jej i mojego brata. Oboje tyle wycierpieli, że im się to należy.
Czasami się zastanawiam, czemu nie mam takiej zdolności, że mogę rozmyślać i zwracać uwagę na otoczenie. Ale w sumie, tym razem to może szczęście.
Spojrzałam na siedzącego na ziemi chłopaka, którego akurat potrąciłam i się rozmarzyłam. Ciemne włosy opadały mu na czarujące, niebieskie oczy, jego policzki były zaróżowione, usta lekko otwarte, a przez obcisłą bluzkę, którą miał na sobie można było zauważyć rysujące się mięśnie. Zauważyłam, jak z lekkim szokiem patrzy na mnie, cały czas rozmasowując sobie kostkę.
- Przepraszam, tak bardzo przepraszam - schyliłam się ku niemu - przepraszam, przepraszam...
- Nic mi nie jest - odparł zdziwiony - jestem Bruce - wyciągnął ku mnie rękę.
- Rydel - też wyciągnęłam do niego rękę, ale już nie w geście przywitania, ale żeby pomóc mu wstać - mocno cię boli?
- Szczerze? Moja siostrzenica robiła mi zabieg kosmetyczny, tamto bolało o wiele bardziej.
Uśmiechnęłam się szczerze i pomogłam chłopakowi się podnieść na swoje nogi. Owinęłam jego ramię wokół mojej szyi, sama złapałam jedną ręką jego talię, a drugą wózek i odwróciłam się w drugą stronę, do części odzieżowej. Tam zawsze są ławeczki, aby mierzyć buty, a mój nowy znajomy musi teraz szczególnie usiąść.
- Dzięki - stęknął i usiadł - muszę teraz kogoś znaleźć, aby pomógł mi dojechać do domu.
Zmarszczyłam czoło i wyciągnęłam telefon z kieszeni.
- Poczekaj chwilę - wymamrotałam i znalazłam w kontaktach odpowiedni numer, oddalając się od bruneta - no odbierz ten przeklęty telefon, idio... o, cześć Ell! - starałam się brzmieć normalnie - gdzie się do cholery podziewasz?
- Hej, Del. Zgubiłem się - przyznał - jestem przy owocach i warzywach oraz nie mogę cię znaleźć.
- Jestem przy obuwiu - poinformowałam przyjaciela - rusz się, bo potrzebuję twojej pomocy - spojrzałam na Bruce'a i uśmiechnęłam się do niego słodko - proszę, Ell.
- Super Ellington już nadlatuje, księżniczko.
- Księżniczko? - spytałam, ale nie zdążył mi odpowiedzieć, bo się rozłączył.
Z cichym westchnieniem wróciłam do znajomego i usiadłam na miejscu koło niego.
- Mój przyjaciel zaraz tu będzie i nam pomoże. To znaczy tobie - uśmiechnęłam się nerwowo i zaplątałam kosmyk swoich włosów na palcu - o, już idzie! - wskazałam na Ratliffa i odetchnęłam.
Dziękowałam Bogu, że przyszedł, bo z Bruce'm oplatała nas niezręczna cisza.
- Już jestem - uśmiechnął się ku mnie i pocałował mnie delikatnie w policzek - cześć - teraz posłał uśmiech także brunetowi - jestem Ellington.
- Bruce - uścisnęli sobie dłonie.
- Więc, w czym problem? - brunet wytarł swoje spocone ręce w jeansy.
- Za dużo myślałam - wyznałam - i niechcący potrąciłam Bruce'a. Teraz boli go kostka, ja muszę zapłacić za zakupy i nie mam pojęcia, jak mogę mu pomóc.
- Poradzę sobie... - próbował wymigać się nowo poznany.
Pokręciłam głową.
- To moja wina. Pomożemy ci. Może ty, Ell, pomóż Bruce'owi dojść do jego samochodu, a ja pójdę zapłacić i zaraz do was dojdę.
Nim zdążyli odpowiedzieć zniknęłam pomiędzy półkami sklepowymi, kierując się w stronę ogromnej kolejki prowadzącej do jednej otwartej kasy. No świetnie, czeka mnie super czekanie.
Szczęście się jednak do mnie uśmiechnęło, kiedy usłyszałam sygnał nowo otwieranej kasy. Poprzepychałam się chwilę, a potem znalazłam się pierwsza w nowej kolejce i odetchnęłam z ulgą. Nienawidzę czekać.
Kasjerka patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem. No cóż, nie każda nastolatka kupuje takie zapasy jedzenia, które starczyłyby jej na rok. Mi niestety wystarczy na góra dwa dni. Zapłaciłam wszystko, co do centa, wzięłam swoje reklamówki i wyszłam z supermarketu.
Zaczęłam rozglądać się po parkingu, aż zobaczyłam, jak mój przyjaciel ciągnie się z nowym znajomym. Jeszcze nawet nie doszli do tego samochodu.
- Dasz radę dojechać sam do domu? - spytałam Bruce'a.
Kiwnął głową i uśmiechnął się lekko.
- Dziękuję ci, Rydel. To było najbardziej emocjonujące poznanie nowej osoby w życiu.
Zarumieniłam się lekko, starając się to ukryć włosami.
- Nie musisz ich zakrywać. Pięknie wyglądasz z rumieńcami - dodał, a potem dotknął lekko mojej dłoni - do zobaczenia - rzucił i zamknął drzwiczki od swojego auta, powoli wyjeżdżając na wstecznym.
Przez chwilę patrzyliśmy z Ratliffem za odjeżdżającym nastolatkiem, a potem z zamyślenia wybudził mnie przyjaciel dając mi kuksańca w bok.
- Ktoś tu się zakochał - powiedział dziwnie wysokim głosem.
Popchnęłam go lekko i zachichotałam.
- Nieprawda. A teraz pomóż mi to donieść, bo zaraz mi chyba stawy popękają.
- Nieprawda? Hmm? - spytał, patrząc na mnie uważnie i biorąc ode mnie cały stos toreb - w takim razie kłaniaj się świętemu Mikołajowi.
- Och, Ell, dorośnij w końcu. Nawet nie wiem, czy go jeszcze kiedykolwiek spotkam.
- Spotkasz - mrugnął do mnie - a jeśli nie, to przeszukam całe Los Angeles w poszukiwaniu go, a potem zaciągnę go do ołtarza. Jeśli będzie trzeba.
- Nie będzie trzeba - zarzekłam - dobra, wracajmy do domu. Jeśli zaraz czegoś wam nie zrobię, to Rocky umrze z głodu. Bo po co zrobić sobie jeść? Lepiej czekać na siostrę, niech ona wszystko za mnie zrobi!
Gestykulowałam tak głośno i bardzo, aż brunet wybuchnął śmiechem.
- Jeśli chcesz to mogę ci pomóc dziś zrobić.
- Naprawdę?
Kiwnął głową.
- Korzystaj, dopóki możesz, Lynch.

********************************

Szczerze? Bardzo miło i przyjemnie pisało mi się ten rozdział, a nawet mi się podoba, a to chyba nowość c;
Dziękuję za miłe komentarze, ale mam wrażenie, jakby było was co raz mniej z każdym rozdziałem. Coś robię źle? To też możecie napisać w komentarzach. Przecież się nie obrażę :3 Naprawdę chcę, aby ktoś to komentował, bo ja się staram, piszę to czasami godzinami, a wam komentarz zajmuje małą chwilkę. Ale się nie obrażę :) 
Do następnego, kochani ♥