"Szanowny Panie Boże!
Na imię mi Oskar, mam dziesięć lat, podpaliłem psa, kota, mieszkanie (zdaje się nawet, że upiekłem złote rybki) i to jest pierwszy list, który do Ciebie wysyłam." - Eric-Emmanuel Schmitt "Oskar i Pani Róża"
Wciąż ten sam dzień.
Nigdy nie podejrzewałabym, że zacznę pomagać charytatywnie. Nigdy nie byłam zbyt dobra ani miła, aby to czynić. Lecz wystarczy tylko garstka przyjaciół, pozytywne nastawienie, a już znajdujesz się w szpitalu z chorymi dziećmi.
Zakupy z Rydel były przemiłe. Dziewczyna ględziła cały czas o jakimś chłopaku, którego poznała w sklepie przez swoją niezdarność, była rozmarzona, kompletnie w drugim świecie. Jak on miał na imię? Beth? Barney? Bernie? Nie wiem. Ale miło było patrzeć na kogo, kto jest w podobnym stanie emocjonalnym, co ja. Byłam zdecydowanie zbyt dobra dla Rossa (koniecznie muszę te dobro przelać na innych ludzi, a nie na mojego chłopaka!), ale nie mogę bez niego żyć. Może to brzmi jak kiczowata, daleka od prawdy, nierzeczywista historyjka, z której, w kompletnym poważaniu, można stworzyć najbardziej kiczowaty scenariusz na kolejne romansidło, ale właśnie w takim gównie tkwiłam ja. I było mi z tym dobrze.
A potem, kiedy temat nowego znajomego blondynki się skończył zaczęła mówić o tym, że idzie dziś do szpitala, aby zapisać się na jakiś wolontariat, chcąc pomagać dzieciom. W gruncie rzeczy nie pociągało mnie to, ale nie chciałam spędzić samotnego wieczoru w domu (znając moją rodzinę, nikt jeszcze nie wrócił), a Ross był potrzebny Stormie w domu. A gdy kupiłam sobie przecudną małą czarną, która idealnie opinała moje kształty, odłożyłyśmy zakupy w moim domu i już znalazłyśmy się w tym szpitalu.
Szczerze?
Nie czułam się tu dobrze. Stałam przed drzwiami do biura szefowej tego szpitala, wciąż błądziłam wzrokiem po pomieszczeniu i czułam na sobie oczy mnóstwa dzieci, jakbym była tu diabłem i chciała ukraść ich młode duszyczki. Nie jestem wspaniałym człowiekiem, nic na to nie poradzę.
A jednak jakimś sposobem wylądowałam w tym biurze i podpisywałam papiery co do wolontariatu. Co we mnie wstąpiło?
- Jeszcze tutaj podpis - usłyszałam gruby, surowy głos otyłej kobiety siedzącej po drugiej stronie biurka - wiecie, co się z tym wiąże? Te dzieci są chore, niektóre nieuleczalnie - mówiła bezdusznie, ale szczerze - nie radzę się z nimi wiązać.
Wtedy przypomniały mi się słowa z książki "Mały Książę. "Decyzja oswojenia niesie ze sobą ryzyko łez". To tak idealnie opisywało całą tę sytuację.
Wyszłyśmy z Rydel z biura i blondynka rozejrzała się po pomieszczeniu. Przed nami przebiegła grupka dzieci. Jeden chłopiec był poparzony, skóra była cała czerwona. Za nim biegła inna dziewczynka, ciągnąc go za koniec bluzki. Nie posiadała ani jednego włosa na głowie. Nowotwór.
Dalej za nimi biegła kolejna dwójka, jedna dziewczynka była okropnie niska, a drugi chłopiec strasznie chudy, zmarszczona skóra opinała jego kości.
- Rozejrzyj się trochę - zaproponowała blondynka - ja też spróbuję. A może właśnie tu znajdziesz swoją bratnią duszę?
Uśmiechnęłam się lekko i przełknęłam nerwowo ślinę.
- Najpierw pójdę to toalety. Wiesz, gdzie to jest?
- Do końca korytarza prosto, a potem w prawo. Łatwo trafisz - przyjaciółka podbiegła do mnie radośnie i cmoknęła mnie w policzek - widzimy się na dziedzińcu za pół godziny, okej?
Pokiwałam głową i poszłam w kierunku toalet. Podążałam za wskazówkami Delly, próbując na nikogo nie wpaść, bo naprawdę dużo dzieci bawiło się teraz, a ja nie chciałam być sprawczynią jakiejś katastrofy z powodu chęci opróżnienia mojego pęcherza.
Za zakrętem było o wiele ciszej i spokojniej, ale za to echem odbijał się czyjś śpiew. Dziewczęcy, czysty śpiew. Momentalnie zapomniałam o tym, gdzie miałam iść i zaczęłam podążać w stronę, gdzie znajdowało się źródło tego głosu.
Podeszłam do lekko uchylonych drzwi do jednego z pokoi. Biel biła po oczach, ale w tym całym świetle mogłam zobaczyć krótkowłosą malutką blondynkę. Dziewczynka leżała na łóżku trzymając w ręku notatnik i kilka kredek oraz nuciła sobie pod nosem. Była bardzo drobna, tonęła w bieli pościeli i ledwo można było ją zobaczyć.
Zapukałam cicho w drzwi dając znać o swojej obecności, a potem weszłam do pokoju. Dziecko spojrzało na mnie najpierw zdziwione, a potem jej wzrok zmienił się w pobłażliwy, a na jej twarz wypłynął szczery, szeroki uśmiech. Odłożyła notatnik na bok i spojrzała na mnie uważnie, lustrując mój wygląd.
Odchrząknęłam cicho i też starałam się uśmiechnąć.
- Hmm... cześć, jestem Laura - zrobiłam ostatnie kroki i przysiadłam się na brzegu łóżka dziewczynki.
- Danielle - powiedziała radośnie i dotknęła zimnymi palcami mojej ręki - jesteś tu nowa? Nigdy wcześniej cię tu nie widziałam.
- Tak. Dopiero co się zapisałam na wolontariat - w tej chwili poczułam się trochę dziecinnie mówiąc o swoich przeżyciach dziecku.
- Mieszka tu wiele wspaniałych dzieci. Na pewno kogoś znajdziesz - powiedziała lekko, a potem obejrzała się na ścianę za moimi plecami - razem ze mną mieszkają tutaj jeszcze Alex i Carly.
- Czemu nie bawisz się z innymi? - spytałam ostrożnie i wypatrywałam drastycznych zmian nastrojów nowo poznanej. Nic takiego.
- Nie mam dziś siły - wzruszyła ramionami - dzieci chore na białaczkę tracą szybko siły.
Kiedy ja trawiłam jej słowa ona znowu zaczęła nucić melodię pod nosem. Białaczka.
Było to dla mnie nowe przeżycie. Jak byłam małym dzieckiem i nasza rodzina była jeszcze pełna oglądałam mnóstwo seriali kryminalnych i medycznych. Dorośli nigdy nie potrafili się pogodzić ze śmiercią, płakali, obrażali się na cały świat, nie chcieli zostawiać najbliższych. Danielle była tego kompletnym przeciwieństwem.
- A gdzie twoi rodzice?
- Poszli wypić kawę. Są niedaleko razem z moim kuzynem Drake'm. Nie musisz udawać, że jest ci mnie żal. Pogodziłam się już z tym, że długo już nie pożyję.
- Co? Danielle, nie gadaj głupot - w tym momencie cisnął mi się na usta najbardziej oklepany tekst na świecie, cudem powstrzymałam się, aby nie powiedzieć trzech bezsensownych słów "wszystko będzie dobrze".
- Nie musisz mnie okłamywać, Lauro. Wiem mnóstwo już o tym. W ogóle nie rozumiem, co wy, dorośli z tym wszystkim macie. Rodzice reagują tak samo. Wciąż wierzą w cuda, uważają, że wyzdrowieję, płaczą po każdej nieudanej operacji. Może zamiast mnie oszukiwać chcesz mi pomóc dokończyć malować psa?
Blondynka była zaskakująca. Wzięła do ręki swój notatnik i odwróciła na drugą stronę, gdzie rysował się już szkic małego beagle'a.
Westchnęłam cicho i wzięłam do ręki brązową kredkę, zaczynając kolorować łatę na jego grzbiecie.
Danielle znowu się uśmiechnęła i dotknęła mojego ramienia.
- Nie smuć się. Wszyscy bliscy odchodzą. Niektórzy wcześniej, inni później. Taka jest postać rzeczy.
~*~
- Wszystko w porządku?
Nie, Ross, nic nie jest w porządku.
- Tak.
Na przekór moich myśli musiałam kłamać. Dobrze, że blondyn nie widział mojej mimiki twarzy, bo domyśliłby się od razu, że coś jest nie tak.
- Słyszałem, że byłaś dziś z Delly w szpitalu.
Och, słońce, naprawdę musiałeś zaczynać ten temat? To właśnie jest głównym wirusem moich myśli, a ja nigdzie nie mogłam znaleźć antywirusa. Komputerowe terminy.
- Tak, byłam - odparłam krótko - rozejrzałyśmy się trochę i wróciłyśmy do domu - w sumie, nie skłamałam. Nie byłyśmy tam jakoś szczególnie długo.
Będąc w towarzystwie małej Danielle zaczęłam się czuć nieco pewniej i zaczęłyśmy żartować oraz rozmawiać. Jak na swój wiek była bardzo mądra. Przy niej straciłam rachubę czasu, a gdy po pół godzinie Rydel odnalazła mnie w tym pokoju, obok dziewczynki wróciłam na ziemię i przypomniało mi się, że chciałam do toalety. Wychodząc, słyszałam jeszcze cichy szept dziewczynki "przyjdziesz jutro, prawda?". Nie przemyślałam tego, ale widząc jej słodkie oczy i znając jej historię kiwnęłam tylko twierdząco głową i zniknęłam za drzwiami. Naprawdę zaczęłam ją lubić, co było moją absolutną zgubą.
- Poznałaś kogoś?
Zachichotałam.
- W jakim sensie? Bo wiesz, widziałam kilku przystojnych wolontariuszy.
Okręciłam się wokół własnej osi, patrząc na swoje odbicie w lustrze w nowo kupionej sukience i czekałam na wybuch zazdrości Rossa. Za trzy, dwa, jeden...
- Słucham?!
- Oj, daj spokój - wyszłam zza drzwi i zrobiłam kilka kroków w jego stronę - poznałam dziewczynkę, idę do niej jutro. Chcesz ją poznać?
Miał szeroko otwarte usta, ale kiwnął twierdząco głową.
- A dobrze w tym wyglądam?
Opamiętał się i parsknął.
- Jesteś cholerną diablicą zesłaną na ziemię na moją zgubę.
Uśmiechnęłam się złośliwie i podbiegłam do niego, wieszając mu się na szyi. Pocałowałam go lekko w usta i złapałam za rękę.
- Nikt mi tego jeszcze nie powiedział. Aż tak źle? - spytałam, udając smutną.
Przełknął nerwowo ślinę, przewrócił teatralnie oczami i za wszelką cenę starał się na mnie nie patrzeć. Złapałam jego policzki między dłonie i znowu go pocałowałam, teraz nieco pewniej. Ross złapał mnie za talię i zatraciliśmy się w tym, co robiliśmy, aż usłyszałam dźwięk zbijanego przedmiotu. Oderwałam się od niego i z rumianymi policzkami spoglądałam na Vanessę, która zbierała z ziemi kawałki rozbitego szkła. Nie było to takie intymne, jak by mogło się wydawać, ale nigdy nie lubiłam, jak ktoś mnie na tym przyłapywał. Wtedy wyglądałam okropnie, jak burak.
- Hmm... no wiecie, nie będę wam przeszkadzać, przepraszam - była tak samo zmieszana jak ja. Rodzinne geny.
- Nie, spokojnie. Dzieci jeszcze nie planujemy - powiedział Ross, jako jedyny rozbawiony w tym pomieszczeniu.
Ha-ha, na żarty mu się zebrało. Walnęłam go lekko w ramię i podeszłam do siostry, pomagając jej sprzątać.
- Coś się stało?
Pokręciła głową.
- Nic, po prostu umówiłam się z Rikerem, że pomogę mu ogarnąć jeden temat. Chciałam, abyś pomogła mi wybrać ubrania, bo nie wiem, jak się ubrać, bo... no wiesz - spojrzała na nic nierozumiejącego blondyna stojącego za moimi plecami. Jej policzki były takie jak moje. Poważnie. A to nie lada wyzwanie.
- Jasne. Skarbie, usiądź w miejscu i nic nie dotykaj - zastrzegłam Lyncha z sarkazmem - jeszcze byś coś mi zniszczył.
Zrobił naburmuszoną minę i założył ramię na ramię, ale posłusznie usiadł na łóżku. Złapałam siostrzyczkę za rękę i wyprowadziłam z pokoju.
- Nie możemy powiedzieć Rossowi, no wiesz... że podoba ci się Riker? - wyszeptałam.
Pokręciła przecząco głową i weszła do swojego pokoju.
- Chyba bym się spaliła ze wstydu - wyznała - przepraszam, że wciągnęłam cię w moje popaprane życie miłosne.
- Do którego należę, słoniu - uśmiechnęłam się lekko - daj spokój, nie ma sprawy. Przecież jesteśmy prawie jak siostry.
Prawie, to słowo klucz. Rozstałyśmy się na bardzo długo, straciłyśmy nasze kontakty, ja byłam obrażona na cały świat, ona zajmowała się swoją karierą na drugim końcu świata i nie utrzymałyśmy swoich relacji. Nie zachowujemy się jeszcze jak siostry. Jeszcze.
Szatynka wyraźnie posmutniała i zarzuciła swoje czarne, falowane włosy na plecy podchodząc do szafy.
- Jasne. Wiesz, myślałam nad zieloną sukienką w groszki a czerwoną z paskiem w talii. Poza tym, świetna sukienka - powiedziała, a ja podziękowałam jej skinieniem głowy - sama ją kupiłaś?
- Nie. Rydel pomagała mi wybierać.
Nie wiem czemu, ale cieszyło mnie zmieszanie i smutek Van. Jestem chorą masochistką, która rani wszystkich dookoła, ale sprawia mi to przyjemność. Powinni mnie spalić.
Ale potem poczułam się głupio i przytuliłam siostrę.
- Po prostu potrzebowałam kobiecej rady - co raz bardziej się pogrążałam, mówiłam głupotę za głupotą.
W tej chwili miałam ochotę strzelić się w ten głupi, pusty łeb.
- A ja to nie jestem kobietą? - spytała rozdrażniona, zakładając ręce na biodra.
- Ja... przepraszam, to nie miało tak zabrzmieć - odpowiedziałam szczerze - po prostu chciałam cię jakoś pocieszyć... no wiesz...
Westchnęła cicho.
- Nie mam do ciebie żalu. To ja zaprzepaściłam nasze relacje. A Rydel zawsze była, kiedy mnie nie było.
Miałam ochotę zaprzeczyć, powiedzieć, że to nieprawda, to tylko moja wina, ale skłamałabym. To była wina nas dwóch.
- Nie bierz wszystkiego na siebie - powiedziałam cicho, a potem podeszłam do szafy dziewczyny i wyjęłam z niej czarną spódnicę do połowy uda i szarawy podkoszulek z inicjałami Davida Bowie - ubierz to. Pożyczałam to od ciebie, bo zostawiłaś to w domu, ale nigdy to nie wyglądało na mnie tak dobrze jak na tobie.
Uśmiechnęła się promiennie i odebrała ode mnie ubrania.
- Dziękuję, jesteś wspaniała - pocałowała mnie w policzek i radosnym krokiem zniknęła za drzwiami łazienki, gdzie było już słychać szum puszczanej wody z prysznica. Kąpiel w środku dnia? Takie rzeczy tylko z Van.
Podeszłam jeszcze do łóżka siostry i wzięłam zdjęcie stojące na szafce obok niego. Padłam ciężko na brzeg i zaczęłam się wpatrywać w radosne miny nas obu. Kochałam te zdjęcie, stało u mnie na półce. Tęskniłam za tamtymi czasami.
Ale teraz nic już nie było takie jak wcześniej. I tego musiałyśmy się trzymać.
~*~
*Rydel*
Wpatrywałam się tępo w ekran mojego telefonu. Wciąż przed oczami przelatywały cyferki w moim telefonie, ale nie wiedziałam, czy mam to zrobić. Zadzwonić czy nie? A może lepiej zostawić tę sprawę? Poznaliśmy się dopiero dzisiaj. To byłoby nachalne i niezdrowe.
Ale wciąż coś mnie ciągnęło do tego, aby wcisnąć zieloną słuchawkę i znowu usłyszeć jego głos. Jestem kompletną idiotką. Boże, jeszcze zaraz wyniknie, że się w nim zakochałam? Będę jak jakaś psychiczna fanka, która będzie go śledzić jego każdy krok? Miałam ochotę to wszystko zostawić, zapakować się jak naleśnik w kołdrze i zasnąć, zostawiając moje przemyślenia na później. Ale nie mogłam tego odwlekać.
Zaraz, zaraz. Od kiedy moje palce żyją własnym życiem? O cholera.
Wypuściłam powietrze z płuc, które przez jakiś czas przetrzymywałam i przyłożyłam telefon do ucha, gdzie mogłam już usłyszeć zaniepokojony głos Bruce'a.
- Cześć - powiedziałam cicho, pewnie nawet mnie nie usłyszał.
- Witaj, Rydel - usłyszałam - wszystko tam w porządku?
- Tak, tak - spojrzałam na plakat Katy Perry wiszący na mojej ścianie i przełknęłam ślinę - a jak u ciebie? Z nogą, rzecz jasna.
Usłyszałam jego cichy śmiech.
- Wszystko w porządku. Bolała mnie, ale jak już dojechałem do domu, to ani śladu po bólu, jaki mi wyrządziłaś wózkiem. Co ja ci takiego zrobiłem? - był rozbawiony, kompletnie przeciwnie co do mnie. Byłam spięta i nie miałam pojęcia, co powiedzieć, aby było dobrze.
- No nie wiem. Może włazłeś pod nogi? - spytałam z sarkazmem i całe zdenerwowanie miarowo ze mnie uciekało, a był to bardzo powolny proces.
- Och, ja? - spytał, chichocząc - to nieprawda. To panna Rydel wjechała mi na nogę i zrobiła coś, co nie jest godne wytłumaczenia.
Zawtórowałam mu i położyłam się na łóżku. Na mojej twarzy wciąż rysował się uśmiech. Zaraz chyba zdrętwieją mi policzki.
- Tak, pan Bruce chyba ma coś nie tak z głową, żeby pannę Rydel o takie rzeczy oskarżać.
Po chwili oboje wybuchnęliśmy śmiechem. To było naprawdę miłe - śmiał się ze mną, a nie ze mnie. To była bardzo zasadnicza różnica decydująca o przyszłości naszej znajomości. Bracia wciąż się ze mnie śmieją, ale z nimi skończyć nie mogę, to moja rodzina. Nieuleczalna głupota chyba przechodzi z pokolenia na pokolenie, zostawiając przy normalności jedną osobę. Gdyby ktoś nie zrozumiał, chodzi o mnie.
- A tak na serio, okej?
- Mhm - wymruczał - słuchaj, Rydel. Tak się zastanawiałem... Czy nie chciałabyś wyjść ze mną na kawę czy coś?
Ledwo się powstrzymałam, aby nie wrzeszczeć w niebo głosy ze swojej radości, ale wyszłabym wtedy na wariatkę. Nie mogłam też brzmieć dziwnie ani odpowiedzieć za szybko.
- Hmm... niech pomyślę i sprawdzę w moim notatniku spotkań. Bo wiesz, jestem tak popularna, że znajomi biją do mnie drzwiami i oknami błagając o spotkanie. Taka jestem rozchwytywana - zażartowałam, ale słysząc ciszę po drugiej stronie musiałam się uspokoić - no jasne. Tylko żartowałam. To kiedy i o której?
- Może... dziś o szóstej przy Starbucks'u? No wiesz, jeżeli moja dziewczyna pozwoli.
Schodzimy na takie docinki? Mi to pasuje, jestem w tym dobra.
- Wcale nie śmieszne. Jasne, będę.
- Tamto też nie było śmieszne.
- Było, było - gdyby był przede mną, a nie po drugiej stronie słuchawki to wystawiłabym do niego język, jak mała, pięcioletnia dziewczynka.
Tak na marginesie, spotkałam dziś taką. Już jutro wychodzi ze szpitala, wyleczyli ją z jakichś problemów z dopływem krwi i w ogóle. Opowiadała mi, jak jej skóra miała niebieskawy kolor. To było miłe, dzieci są takie ufne.
- Do zobaczenia, Rydel.
- Do miłego - mruknęłam i jako pierwsza się rozłączyłam.
Zachowywałam się jak jakaś najarana nastolatka. Chyba naćpałam się żelkami. To wszystko przez moich braci.
I czułam się tak, jakby ktoś spryskał mi twarz klejem. Nie mogłam przestać się uśmiechać. I teraz naprawdę zrozumiałam, że zachowuję się jak nastolatka, ale... szczerze? Nie przeszkadzało mi to.
~*~
*Christina*
- Och nie, Josh, tak się boję - zawołałam z sarkazmem i schowałam się za ozdobnym strachem na wróble czekając na ruch chłopaka.
Szczerze? Gdybym gustowała w kupce słomy pewnie bym wyszła za mąż za tego stracha. Obsługa się postarała o ładne udekorowanie.
- Chris? Daj spokój, i tak będziesz niebieska. Albo zielona.
Zagryzłam dolną wargę i starałam się być jak najciszej. Sprawdziłam w kieszeni mój zapas naboi, czyli balonów napełnionych farbą. Paintball jest fajny.
Zrobiłam kilka kroków, co było moim błędem, bo nastąpiłam na jakąś gałązkę i dałam znać o swoim miejscu pobytu. No świetnie.
Piszcząc zupełnie jak dziewczyna, którą oczywiście byłam zaczęłam uciekać od bruneta, a jednocześnie rzucałam w niego swoimi balonami. Kurczowo trzymałam w swojej dłoni pistolet, aby nie wyleciał mi z ręki, bo straciłabym kolejne sekundy, a mogłam to przypłacić to swoją jak na razie niezaprzeczoną czystością. A chciałam zobaczyć minę Josha na koniec, kiedy to będzie całe podsumowanie, on we wszystkich kolorach tęczy, a ja bez ani jednej plamki. Proste? No jasne, że tak.
- Jesteś szybka, ale nie wystarczająco szybko, aby ode mnie uciec.
- Jakbyś nie zauważył, drogi kuzynie, to ty jesteś brudny, nie ja.
- Niedługo to się zmieni.
Spojrzałam na czasomierz i uśmiechnęłam się pod nosem.
- Nie sądzę. Godzina minęła.
W tej chwili zadzwonił jakiś dzwonek, a my musieliśmy wyjść z pomieszczenia. Zdjęłam z siebie biały kombinezon i rzuciłam go na pozostałą stertę, a potem nałożyłam swoje buty i wyszłam na zewnątrz. Znajdowaliśmy się na skraju jakiejś plaży, więc daleko do morza nie było. Dla Josha to dobrze, bo nie sądzę, aby chciał gonić po całym mieście jak pomalowany jednorożec. Jeszcze tylko brakuje mu jakiegoś serduszka na tyłku. Ohyda, i tak bym tego nie zobaczyła. Idiotyzm.
Czekałam na swojego kuzyna na zewnątrz. Przed oczami latały mi półnagie dziewczyny w bikini, rozmawiały, śmiały się. Było naprawdę gorąco jak na listopadowy dzień. Tęskniłam za Laurą i Olivią. Ostatnimi czasy stałyśmy się we trzy takimi egoistkami, które dzwonią do siebie, gdy tylko czegoś potrzebują. Laura jest zajęta Rossem, co nie jest złe, bo w końcu jest szczęśliwa. Liv omawia szczegóły swojego spotkania z Leo, które odbywa się codziennie. Czułam się jak piąte koło u wozu, jako jedyna nie miałam chłopaka.
- W końcu jesteś - uśmiechnęłam się.
- Tak. Muszę przyznać, jesteś w tym dobra. Nawet, jeśli grasz w tym swoim zespoliku.
- To nie jakiś tam zespolik, tylko mój zespół, w którym grałam ze znajomymi.
- Grałaś?
Uśmiechnęłam się smutno.
- Grałam. Nie mamy czasu i po co robić prób.
- Rodzice ci na to pozwolili?
Prychnęłam.
- Nawet nic o tym nie wiedzą. Przesiadują całymi dniami gdzieś tak z klientami, których nazywają przyjaciółmi, co jest mi nawet na rękę. Żadnych kłótni, nie demoralizują Patricka.
Zachichotał.
- Demoralizują?
- Nie sądzę, żeby kilkuletni chłopiec chciałby już być biznesmenem. On ma dzieciństwo.
Ceniłam sobie Josha. Nawet jako mój kuzyn, siostrzeniec mojej matki krytykował moich rodziców i współczuł nam.
Kiedy tylko skończę pełnoletność to jadę do sądu i odbieram im Patricka. Nie pozwolę, aby dalej niszczyli mu życie. Odbiorę go im, nawet jeśli to niezgodne z prawem, aby siostra wychowywała młodszego brata.
- Szczerze? Współczuję wam.
- Ja też nam współczuję - wyznałam i spojrzałam na zbliżające się ku zachodowi słońce - ale niedługo już będzie lepiej. Tylko lepiej.
*************************************************
Witam!
Jak tam rozdział? Bo ja nie potrafię go ocenić.
Nie mam siły, aby się tu rozpisywać. Proszę tylko o komentarze od Was, moi kochani czytelnicy. Aby było Was jak najwięcej.
Kocham Was!
Na imię mi Oskar, mam dziesięć lat, podpaliłem psa, kota, mieszkanie (zdaje się nawet, że upiekłem złote rybki) i to jest pierwszy list, który do Ciebie wysyłam." - Eric-Emmanuel Schmitt "Oskar i Pani Róża"
Wciąż ten sam dzień.
Nigdy nie podejrzewałabym, że zacznę pomagać charytatywnie. Nigdy nie byłam zbyt dobra ani miła, aby to czynić. Lecz wystarczy tylko garstka przyjaciół, pozytywne nastawienie, a już znajdujesz się w szpitalu z chorymi dziećmi.
Zakupy z Rydel były przemiłe. Dziewczyna ględziła cały czas o jakimś chłopaku, którego poznała w sklepie przez swoją niezdarność, była rozmarzona, kompletnie w drugim świecie. Jak on miał na imię? Beth? Barney? Bernie? Nie wiem. Ale miło było patrzeć na kogo, kto jest w podobnym stanie emocjonalnym, co ja. Byłam zdecydowanie zbyt dobra dla Rossa (koniecznie muszę te dobro przelać na innych ludzi, a nie na mojego chłopaka!), ale nie mogę bez niego żyć. Może to brzmi jak kiczowata, daleka od prawdy, nierzeczywista historyjka, z której, w kompletnym poważaniu, można stworzyć najbardziej kiczowaty scenariusz na kolejne romansidło, ale właśnie w takim gównie tkwiłam ja. I było mi z tym dobrze.
A potem, kiedy temat nowego znajomego blondynki się skończył zaczęła mówić o tym, że idzie dziś do szpitala, aby zapisać się na jakiś wolontariat, chcąc pomagać dzieciom. W gruncie rzeczy nie pociągało mnie to, ale nie chciałam spędzić samotnego wieczoru w domu (znając moją rodzinę, nikt jeszcze nie wrócił), a Ross był potrzebny Stormie w domu. A gdy kupiłam sobie przecudną małą czarną, która idealnie opinała moje kształty, odłożyłyśmy zakupy w moim domu i już znalazłyśmy się w tym szpitalu.
Szczerze?
Nie czułam się tu dobrze. Stałam przed drzwiami do biura szefowej tego szpitala, wciąż błądziłam wzrokiem po pomieszczeniu i czułam na sobie oczy mnóstwa dzieci, jakbym była tu diabłem i chciała ukraść ich młode duszyczki. Nie jestem wspaniałym człowiekiem, nic na to nie poradzę.
A jednak jakimś sposobem wylądowałam w tym biurze i podpisywałam papiery co do wolontariatu. Co we mnie wstąpiło?
- Jeszcze tutaj podpis - usłyszałam gruby, surowy głos otyłej kobiety siedzącej po drugiej stronie biurka - wiecie, co się z tym wiąże? Te dzieci są chore, niektóre nieuleczalnie - mówiła bezdusznie, ale szczerze - nie radzę się z nimi wiązać.
Wtedy przypomniały mi się słowa z książki "Mały Książę. "Decyzja oswojenia niesie ze sobą ryzyko łez". To tak idealnie opisywało całą tę sytuację.
Wyszłyśmy z Rydel z biura i blondynka rozejrzała się po pomieszczeniu. Przed nami przebiegła grupka dzieci. Jeden chłopiec był poparzony, skóra była cała czerwona. Za nim biegła inna dziewczynka, ciągnąc go za koniec bluzki. Nie posiadała ani jednego włosa na głowie. Nowotwór.
Dalej za nimi biegła kolejna dwójka, jedna dziewczynka była okropnie niska, a drugi chłopiec strasznie chudy, zmarszczona skóra opinała jego kości.
- Rozejrzyj się trochę - zaproponowała blondynka - ja też spróbuję. A może właśnie tu znajdziesz swoją bratnią duszę?
Uśmiechnęłam się lekko i przełknęłam nerwowo ślinę.
- Najpierw pójdę to toalety. Wiesz, gdzie to jest?
- Do końca korytarza prosto, a potem w prawo. Łatwo trafisz - przyjaciółka podbiegła do mnie radośnie i cmoknęła mnie w policzek - widzimy się na dziedzińcu za pół godziny, okej?
Pokiwałam głową i poszłam w kierunku toalet. Podążałam za wskazówkami Delly, próbując na nikogo nie wpaść, bo naprawdę dużo dzieci bawiło się teraz, a ja nie chciałam być sprawczynią jakiejś katastrofy z powodu chęci opróżnienia mojego pęcherza.
Za zakrętem było o wiele ciszej i spokojniej, ale za to echem odbijał się czyjś śpiew. Dziewczęcy, czysty śpiew. Momentalnie zapomniałam o tym, gdzie miałam iść i zaczęłam podążać w stronę, gdzie znajdowało się źródło tego głosu.
Podeszłam do lekko uchylonych drzwi do jednego z pokoi. Biel biła po oczach, ale w tym całym świetle mogłam zobaczyć krótkowłosą malutką blondynkę. Dziewczynka leżała na łóżku trzymając w ręku notatnik i kilka kredek oraz nuciła sobie pod nosem. Była bardzo drobna, tonęła w bieli pościeli i ledwo można było ją zobaczyć.
Zapukałam cicho w drzwi dając znać o swojej obecności, a potem weszłam do pokoju. Dziecko spojrzało na mnie najpierw zdziwione, a potem jej wzrok zmienił się w pobłażliwy, a na jej twarz wypłynął szczery, szeroki uśmiech. Odłożyła notatnik na bok i spojrzała na mnie uważnie, lustrując mój wygląd.
Odchrząknęłam cicho i też starałam się uśmiechnąć.
- Hmm... cześć, jestem Laura - zrobiłam ostatnie kroki i przysiadłam się na brzegu łóżka dziewczynki.
- Danielle - powiedziała radośnie i dotknęła zimnymi palcami mojej ręki - jesteś tu nowa? Nigdy wcześniej cię tu nie widziałam.
- Tak. Dopiero co się zapisałam na wolontariat - w tej chwili poczułam się trochę dziecinnie mówiąc o swoich przeżyciach dziecku.
- Mieszka tu wiele wspaniałych dzieci. Na pewno kogoś znajdziesz - powiedziała lekko, a potem obejrzała się na ścianę za moimi plecami - razem ze mną mieszkają tutaj jeszcze Alex i Carly.
- Czemu nie bawisz się z innymi? - spytałam ostrożnie i wypatrywałam drastycznych zmian nastrojów nowo poznanej. Nic takiego.
- Nie mam dziś siły - wzruszyła ramionami - dzieci chore na białaczkę tracą szybko siły.
Kiedy ja trawiłam jej słowa ona znowu zaczęła nucić melodię pod nosem. Białaczka.
Było to dla mnie nowe przeżycie. Jak byłam małym dzieckiem i nasza rodzina była jeszcze pełna oglądałam mnóstwo seriali kryminalnych i medycznych. Dorośli nigdy nie potrafili się pogodzić ze śmiercią, płakali, obrażali się na cały świat, nie chcieli zostawiać najbliższych. Danielle była tego kompletnym przeciwieństwem.
- A gdzie twoi rodzice?
- Poszli wypić kawę. Są niedaleko razem z moim kuzynem Drake'm. Nie musisz udawać, że jest ci mnie żal. Pogodziłam się już z tym, że długo już nie pożyję.
- Co? Danielle, nie gadaj głupot - w tym momencie cisnął mi się na usta najbardziej oklepany tekst na świecie, cudem powstrzymałam się, aby nie powiedzieć trzech bezsensownych słów "wszystko będzie dobrze".
- Nie musisz mnie okłamywać, Lauro. Wiem mnóstwo już o tym. W ogóle nie rozumiem, co wy, dorośli z tym wszystkim macie. Rodzice reagują tak samo. Wciąż wierzą w cuda, uważają, że wyzdrowieję, płaczą po każdej nieudanej operacji. Może zamiast mnie oszukiwać chcesz mi pomóc dokończyć malować psa?
Blondynka była zaskakująca. Wzięła do ręki swój notatnik i odwróciła na drugą stronę, gdzie rysował się już szkic małego beagle'a.
Westchnęłam cicho i wzięłam do ręki brązową kredkę, zaczynając kolorować łatę na jego grzbiecie.
Danielle znowu się uśmiechnęła i dotknęła mojego ramienia.
- Nie smuć się. Wszyscy bliscy odchodzą. Niektórzy wcześniej, inni później. Taka jest postać rzeczy.
~*~
- Wszystko w porządku?
Nie, Ross, nic nie jest w porządku.
- Tak.
Na przekór moich myśli musiałam kłamać. Dobrze, że blondyn nie widział mojej mimiki twarzy, bo domyśliłby się od razu, że coś jest nie tak.
- Słyszałem, że byłaś dziś z Delly w szpitalu.
Och, słońce, naprawdę musiałeś zaczynać ten temat? To właśnie jest głównym wirusem moich myśli, a ja nigdzie nie mogłam znaleźć antywirusa. Komputerowe terminy.
- Tak, byłam - odparłam krótko - rozejrzałyśmy się trochę i wróciłyśmy do domu - w sumie, nie skłamałam. Nie byłyśmy tam jakoś szczególnie długo.
Będąc w towarzystwie małej Danielle zaczęłam się czuć nieco pewniej i zaczęłyśmy żartować oraz rozmawiać. Jak na swój wiek była bardzo mądra. Przy niej straciłam rachubę czasu, a gdy po pół godzinie Rydel odnalazła mnie w tym pokoju, obok dziewczynki wróciłam na ziemię i przypomniało mi się, że chciałam do toalety. Wychodząc, słyszałam jeszcze cichy szept dziewczynki "przyjdziesz jutro, prawda?". Nie przemyślałam tego, ale widząc jej słodkie oczy i znając jej historię kiwnęłam tylko twierdząco głową i zniknęłam za drzwiami. Naprawdę zaczęłam ją lubić, co było moją absolutną zgubą.
- Poznałaś kogoś?
Zachichotałam.
- W jakim sensie? Bo wiesz, widziałam kilku przystojnych wolontariuszy.
Okręciłam się wokół własnej osi, patrząc na swoje odbicie w lustrze w nowo kupionej sukience i czekałam na wybuch zazdrości Rossa. Za trzy, dwa, jeden...
- Słucham?!
- Oj, daj spokój - wyszłam zza drzwi i zrobiłam kilka kroków w jego stronę - poznałam dziewczynkę, idę do niej jutro. Chcesz ją poznać?
Miał szeroko otwarte usta, ale kiwnął twierdząco głową.
- A dobrze w tym wyglądam?
Opamiętał się i parsknął.
- Jesteś cholerną diablicą zesłaną na ziemię na moją zgubę.
Uśmiechnęłam się złośliwie i podbiegłam do niego, wieszając mu się na szyi. Pocałowałam go lekko w usta i złapałam za rękę.
- Nikt mi tego jeszcze nie powiedział. Aż tak źle? - spytałam, udając smutną.
Przełknął nerwowo ślinę, przewrócił teatralnie oczami i za wszelką cenę starał się na mnie nie patrzeć. Złapałam jego policzki między dłonie i znowu go pocałowałam, teraz nieco pewniej. Ross złapał mnie za talię i zatraciliśmy się w tym, co robiliśmy, aż usłyszałam dźwięk zbijanego przedmiotu. Oderwałam się od niego i z rumianymi policzkami spoglądałam na Vanessę, która zbierała z ziemi kawałki rozbitego szkła. Nie było to takie intymne, jak by mogło się wydawać, ale nigdy nie lubiłam, jak ktoś mnie na tym przyłapywał. Wtedy wyglądałam okropnie, jak burak.
- Hmm... no wiecie, nie będę wam przeszkadzać, przepraszam - była tak samo zmieszana jak ja. Rodzinne geny.
- Nie, spokojnie. Dzieci jeszcze nie planujemy - powiedział Ross, jako jedyny rozbawiony w tym pomieszczeniu.
Ha-ha, na żarty mu się zebrało. Walnęłam go lekko w ramię i podeszłam do siostry, pomagając jej sprzątać.
- Coś się stało?
Pokręciła głową.
- Nic, po prostu umówiłam się z Rikerem, że pomogę mu ogarnąć jeden temat. Chciałam, abyś pomogła mi wybrać ubrania, bo nie wiem, jak się ubrać, bo... no wiesz - spojrzała na nic nierozumiejącego blondyna stojącego za moimi plecami. Jej policzki były takie jak moje. Poważnie. A to nie lada wyzwanie.
- Jasne. Skarbie, usiądź w miejscu i nic nie dotykaj - zastrzegłam Lyncha z sarkazmem - jeszcze byś coś mi zniszczył.
Zrobił naburmuszoną minę i założył ramię na ramię, ale posłusznie usiadł na łóżku. Złapałam siostrzyczkę za rękę i wyprowadziłam z pokoju.
- Nie możemy powiedzieć Rossowi, no wiesz... że podoba ci się Riker? - wyszeptałam.
Pokręciła przecząco głową i weszła do swojego pokoju.
- Chyba bym się spaliła ze wstydu - wyznała - przepraszam, że wciągnęłam cię w moje popaprane życie miłosne.
- Do którego należę, słoniu - uśmiechnęłam się lekko - daj spokój, nie ma sprawy. Przecież jesteśmy prawie jak siostry.
Prawie, to słowo klucz. Rozstałyśmy się na bardzo długo, straciłyśmy nasze kontakty, ja byłam obrażona na cały świat, ona zajmowała się swoją karierą na drugim końcu świata i nie utrzymałyśmy swoich relacji. Nie zachowujemy się jeszcze jak siostry. Jeszcze.
Szatynka wyraźnie posmutniała i zarzuciła swoje czarne, falowane włosy na plecy podchodząc do szafy.
- Jasne. Wiesz, myślałam nad zieloną sukienką w groszki a czerwoną z paskiem w talii. Poza tym, świetna sukienka - powiedziała, a ja podziękowałam jej skinieniem głowy - sama ją kupiłaś?
- Nie. Rydel pomagała mi wybierać.
Nie wiem czemu, ale cieszyło mnie zmieszanie i smutek Van. Jestem chorą masochistką, która rani wszystkich dookoła, ale sprawia mi to przyjemność. Powinni mnie spalić.
Ale potem poczułam się głupio i przytuliłam siostrę.
- Po prostu potrzebowałam kobiecej rady - co raz bardziej się pogrążałam, mówiłam głupotę za głupotą.
W tej chwili miałam ochotę strzelić się w ten głupi, pusty łeb.
- A ja to nie jestem kobietą? - spytała rozdrażniona, zakładając ręce na biodra.
- Ja... przepraszam, to nie miało tak zabrzmieć - odpowiedziałam szczerze - po prostu chciałam cię jakoś pocieszyć... no wiesz...
Westchnęła cicho.
- Nie mam do ciebie żalu. To ja zaprzepaściłam nasze relacje. A Rydel zawsze była, kiedy mnie nie było.
Miałam ochotę zaprzeczyć, powiedzieć, że to nieprawda, to tylko moja wina, ale skłamałabym. To była wina nas dwóch.
- Nie bierz wszystkiego na siebie - powiedziałam cicho, a potem podeszłam do szafy dziewczyny i wyjęłam z niej czarną spódnicę do połowy uda i szarawy podkoszulek z inicjałami Davida Bowie - ubierz to. Pożyczałam to od ciebie, bo zostawiłaś to w domu, ale nigdy to nie wyglądało na mnie tak dobrze jak na tobie.
Uśmiechnęła się promiennie i odebrała ode mnie ubrania.
- Dziękuję, jesteś wspaniała - pocałowała mnie w policzek i radosnym krokiem zniknęła za drzwiami łazienki, gdzie było już słychać szum puszczanej wody z prysznica. Kąpiel w środku dnia? Takie rzeczy tylko z Van.
Podeszłam jeszcze do łóżka siostry i wzięłam zdjęcie stojące na szafce obok niego. Padłam ciężko na brzeg i zaczęłam się wpatrywać w radosne miny nas obu. Kochałam te zdjęcie, stało u mnie na półce. Tęskniłam za tamtymi czasami.
Ale teraz nic już nie było takie jak wcześniej. I tego musiałyśmy się trzymać.
~*~
*Rydel*
Wpatrywałam się tępo w ekran mojego telefonu. Wciąż przed oczami przelatywały cyferki w moim telefonie, ale nie wiedziałam, czy mam to zrobić. Zadzwonić czy nie? A może lepiej zostawić tę sprawę? Poznaliśmy się dopiero dzisiaj. To byłoby nachalne i niezdrowe.
Ale wciąż coś mnie ciągnęło do tego, aby wcisnąć zieloną słuchawkę i znowu usłyszeć jego głos. Jestem kompletną idiotką. Boże, jeszcze zaraz wyniknie, że się w nim zakochałam? Będę jak jakaś psychiczna fanka, która będzie go śledzić jego każdy krok? Miałam ochotę to wszystko zostawić, zapakować się jak naleśnik w kołdrze i zasnąć, zostawiając moje przemyślenia na później. Ale nie mogłam tego odwlekać.
Zaraz, zaraz. Od kiedy moje palce żyją własnym życiem? O cholera.
Wypuściłam powietrze z płuc, które przez jakiś czas przetrzymywałam i przyłożyłam telefon do ucha, gdzie mogłam już usłyszeć zaniepokojony głos Bruce'a.
- Cześć - powiedziałam cicho, pewnie nawet mnie nie usłyszał.
- Witaj, Rydel - usłyszałam - wszystko tam w porządku?
- Tak, tak - spojrzałam na plakat Katy Perry wiszący na mojej ścianie i przełknęłam ślinę - a jak u ciebie? Z nogą, rzecz jasna.
Usłyszałam jego cichy śmiech.
- Wszystko w porządku. Bolała mnie, ale jak już dojechałem do domu, to ani śladu po bólu, jaki mi wyrządziłaś wózkiem. Co ja ci takiego zrobiłem? - był rozbawiony, kompletnie przeciwnie co do mnie. Byłam spięta i nie miałam pojęcia, co powiedzieć, aby było dobrze.
- No nie wiem. Może włazłeś pod nogi? - spytałam z sarkazmem i całe zdenerwowanie miarowo ze mnie uciekało, a był to bardzo powolny proces.
- Och, ja? - spytał, chichocząc - to nieprawda. To panna Rydel wjechała mi na nogę i zrobiła coś, co nie jest godne wytłumaczenia.
Zawtórowałam mu i położyłam się na łóżku. Na mojej twarzy wciąż rysował się uśmiech. Zaraz chyba zdrętwieją mi policzki.
- Tak, pan Bruce chyba ma coś nie tak z głową, żeby pannę Rydel o takie rzeczy oskarżać.
Po chwili oboje wybuchnęliśmy śmiechem. To było naprawdę miłe - śmiał się ze mną, a nie ze mnie. To była bardzo zasadnicza różnica decydująca o przyszłości naszej znajomości. Bracia wciąż się ze mnie śmieją, ale z nimi skończyć nie mogę, to moja rodzina. Nieuleczalna głupota chyba przechodzi z pokolenia na pokolenie, zostawiając przy normalności jedną osobę. Gdyby ktoś nie zrozumiał, chodzi o mnie.
- A tak na serio, okej?
- Mhm - wymruczał - słuchaj, Rydel. Tak się zastanawiałem... Czy nie chciałabyś wyjść ze mną na kawę czy coś?
Ledwo się powstrzymałam, aby nie wrzeszczeć w niebo głosy ze swojej radości, ale wyszłabym wtedy na wariatkę. Nie mogłam też brzmieć dziwnie ani odpowiedzieć za szybko.
- Hmm... niech pomyślę i sprawdzę w moim notatniku spotkań. Bo wiesz, jestem tak popularna, że znajomi biją do mnie drzwiami i oknami błagając o spotkanie. Taka jestem rozchwytywana - zażartowałam, ale słysząc ciszę po drugiej stronie musiałam się uspokoić - no jasne. Tylko żartowałam. To kiedy i o której?
- Może... dziś o szóstej przy Starbucks'u? No wiesz, jeżeli moja dziewczyna pozwoli.
Schodzimy na takie docinki? Mi to pasuje, jestem w tym dobra.
- Wcale nie śmieszne. Jasne, będę.
- Tamto też nie było śmieszne.
- Było, było - gdyby był przede mną, a nie po drugiej stronie słuchawki to wystawiłabym do niego język, jak mała, pięcioletnia dziewczynka.
Tak na marginesie, spotkałam dziś taką. Już jutro wychodzi ze szpitala, wyleczyli ją z jakichś problemów z dopływem krwi i w ogóle. Opowiadała mi, jak jej skóra miała niebieskawy kolor. To było miłe, dzieci są takie ufne.
- Do zobaczenia, Rydel.
- Do miłego - mruknęłam i jako pierwsza się rozłączyłam.
Zachowywałam się jak jakaś najarana nastolatka. Chyba naćpałam się żelkami. To wszystko przez moich braci.
I czułam się tak, jakby ktoś spryskał mi twarz klejem. Nie mogłam przestać się uśmiechać. I teraz naprawdę zrozumiałam, że zachowuję się jak nastolatka, ale... szczerze? Nie przeszkadzało mi to.
~*~
*Christina*
- Och nie, Josh, tak się boję - zawołałam z sarkazmem i schowałam się za ozdobnym strachem na wróble czekając na ruch chłopaka.
Szczerze? Gdybym gustowała w kupce słomy pewnie bym wyszła za mąż za tego stracha. Obsługa się postarała o ładne udekorowanie.
- Chris? Daj spokój, i tak będziesz niebieska. Albo zielona.
Zagryzłam dolną wargę i starałam się być jak najciszej. Sprawdziłam w kieszeni mój zapas naboi, czyli balonów napełnionych farbą. Paintball jest fajny.
Zrobiłam kilka kroków, co było moim błędem, bo nastąpiłam na jakąś gałązkę i dałam znać o swoim miejscu pobytu. No świetnie.
Piszcząc zupełnie jak dziewczyna, którą oczywiście byłam zaczęłam uciekać od bruneta, a jednocześnie rzucałam w niego swoimi balonami. Kurczowo trzymałam w swojej dłoni pistolet, aby nie wyleciał mi z ręki, bo straciłabym kolejne sekundy, a mogłam to przypłacić to swoją jak na razie niezaprzeczoną czystością. A chciałam zobaczyć minę Josha na koniec, kiedy to będzie całe podsumowanie, on we wszystkich kolorach tęczy, a ja bez ani jednej plamki. Proste? No jasne, że tak.
- Jesteś szybka, ale nie wystarczająco szybko, aby ode mnie uciec.
- Jakbyś nie zauważył, drogi kuzynie, to ty jesteś brudny, nie ja.
- Niedługo to się zmieni.
Spojrzałam na czasomierz i uśmiechnęłam się pod nosem.
- Nie sądzę. Godzina minęła.
W tej chwili zadzwonił jakiś dzwonek, a my musieliśmy wyjść z pomieszczenia. Zdjęłam z siebie biały kombinezon i rzuciłam go na pozostałą stertę, a potem nałożyłam swoje buty i wyszłam na zewnątrz. Znajdowaliśmy się na skraju jakiejś plaży, więc daleko do morza nie było. Dla Josha to dobrze, bo nie sądzę, aby chciał gonić po całym mieście jak pomalowany jednorożec. Jeszcze tylko brakuje mu jakiegoś serduszka na tyłku. Ohyda, i tak bym tego nie zobaczyła. Idiotyzm.
Czekałam na swojego kuzyna na zewnątrz. Przed oczami latały mi półnagie dziewczyny w bikini, rozmawiały, śmiały się. Było naprawdę gorąco jak na listopadowy dzień. Tęskniłam za Laurą i Olivią. Ostatnimi czasy stałyśmy się we trzy takimi egoistkami, które dzwonią do siebie, gdy tylko czegoś potrzebują. Laura jest zajęta Rossem, co nie jest złe, bo w końcu jest szczęśliwa. Liv omawia szczegóły swojego spotkania z Leo, które odbywa się codziennie. Czułam się jak piąte koło u wozu, jako jedyna nie miałam chłopaka.
- W końcu jesteś - uśmiechnęłam się.
- Tak. Muszę przyznać, jesteś w tym dobra. Nawet, jeśli grasz w tym swoim zespoliku.
- To nie jakiś tam zespolik, tylko mój zespół, w którym grałam ze znajomymi.
- Grałaś?
Uśmiechnęłam się smutno.
- Grałam. Nie mamy czasu i po co robić prób.
- Rodzice ci na to pozwolili?
Prychnęłam.
- Nawet nic o tym nie wiedzą. Przesiadują całymi dniami gdzieś tak z klientami, których nazywają przyjaciółmi, co jest mi nawet na rękę. Żadnych kłótni, nie demoralizują Patricka.
Zachichotał.
- Demoralizują?
- Nie sądzę, żeby kilkuletni chłopiec chciałby już być biznesmenem. On ma dzieciństwo.
Ceniłam sobie Josha. Nawet jako mój kuzyn, siostrzeniec mojej matki krytykował moich rodziców i współczuł nam.
Kiedy tylko skończę pełnoletność to jadę do sądu i odbieram im Patricka. Nie pozwolę, aby dalej niszczyli mu życie. Odbiorę go im, nawet jeśli to niezgodne z prawem, aby siostra wychowywała młodszego brata.
- Szczerze? Współczuję wam.
- Ja też nam współczuję - wyznałam i spojrzałam na zbliżające się ku zachodowi słońce - ale niedługo już będzie lepiej. Tylko lepiej.
*************************************************
Witam!
Jak tam rozdział? Bo ja nie potrafię go ocenić.
Nie mam siły, aby się tu rozpisywać. Proszę tylko o komentarze od Was, moi kochani czytelnicy. Aby było Was jak najwięcej.
Kocham Was!
Super rozdział :*
OdpowiedzUsuńCzekam na next <3
Cudny ^^
OdpowiedzUsuńTak mi szkoda Chris ;C Ma przewalone w życiu. Nie chciałabym żeby mnie coś takiego spotkało :/
Rydel i Bruce- od dziś ich shippuję <3
Życzę weny i czekam na next!
RAURA <333
Świetny ♥
OdpowiedzUsuńŚwietny:)
OdpowiedzUsuńOluś, kochanie moje.
OdpowiedzUsuńJa tak na szybko, bo czas nagli.
ALE.
ROZDZIAŁ NAPRAWDĘ ŚWIETNY!
Śmiem powiedzieć, że jakoś za dużo w nim Raury. Sama sobie się dziwię, że to piszę, tak myślę i mówię, ale ostatnio jakoś na każdym blogu wydaje mi się to wszystko przesłodzone.
WHY?
WOLĘ CHYBA BYĆ JUŻ PSYCHOFANKĄ RAURY, NIŻ RZYGAĆ NA KAŻDEJ SŁODKIEJ SCENCE Z RAURĄ.
ALE U CIEBIE W SUMIE, BYŁO JEJ W ULAŁ.
TAK CZY INACZEJ.
BIEDNA CHRISTINE :c
NIE CHCIAŁABYM TAKIEGO ŻYCIA.
TO OKRUCIEŃSTWO! TO OKRUTNE!
TAK CZY INACZEJ, CZEKAM NA ROZDZIAŁ 30. ILY OLAAA ♥ :) xx
Bardzo fajny podział na role. Perspektywy napisane są bardzo dobrze ;)
OdpowiedzUsuńCzekam na next!
Super rozdział Pięknie piszesz. Czekam niecierpliwie na next i zapraszam do siebie <333
OdpowiedzUsuńhttp://naszahistoriazycia.blogspot.com/
http://upadlesercerossalyncha.blogspot.com/
Wpadłam do ciebie :3
OdpowiedzUsuńŚlicznie piszesz! Ja przy tobie się schowam, bo w porównaniu z moim... A twoim... To nie mam talentu. Rozdział świetny, będę wpadać!
Pozdrawiam, Smile :*
Ślicznie piszesz, serio.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam przez jeden wieczór wszystkie Twoje rozdziały, i muszę przyznać, że są naprawdę fantastyczne. Komentuje dopiero teraz, bo się strasznie wczytałąm i nie mogłam odciągnąć, haha. Ale.
Jeju, strasznie bym chciała umieć wszystko wymyślać tak jak Ty. Mam na myśli szczególnie ten szpital, bal, zespół, kurde. Zgodze się też z tym, że dobrałaś fajny podział na rolę. Szkoda mi tylko bieden Christine, dużo w życiu przeszła. Supcio Raura, już niejeden raz się uśmiałam z nich... A przy tym rozdziale z Vanessą to już w ogóle. :3
Masz naprawdę wielki talent i proszę, pamiętaj o tym. Z niecierpliwością czekam a następny, 30 rozdział, napewno systematycznie będe sprawdzać, czy się już pojawił. Duuuuuuużo weny do pisania życzę. :)
Pozdrawiam, Kally.
~ http://raura-destiny.blogspot.com/
Jestem!!!...spóźniona.
OdpowiedzUsuńSorry. Przepraszam. Wybacz.
Chciałam przeczytać to już dawno, ale nie miałam czasu, a potem kompletnie wyleciało mi to z głowy. Mam nadzieję, że mi wybaczysz, bo nie chciałam ;)
Rozdzialik śliczny. Najbardziej podobał mi się ten moment jak Laura rozmawiała z Danielle. To smutne, że takie małe dzieci chorują i nie da się ich wyleczyć. No...w niektórych przypadkach. :(
I ten moment jak Rydel rozmawiała z Bruce'm (sorry, nie wiem, jak to się odmienia). Zaczęłam się uśmiechać sama do siebie jak durna. Serio mówię!!!
Biedna Christina.
Czekam na next ;)